poniedziałek, 30 stycznia 2012

WIETNAM 2 - HoiAn/Hue - 31.01.2011 - 2.01.2012

Około godz. 8.00 31 stycznia docieramy do HoiAn – pogoda zmienia się diametralnie: jest chłodniej, pada, typowa „szarówka”, której nie widziałam od paru miesięcy. Na dworcu łapiemy dwa motory z kierowcami, a raczej kierowców z motorami, którzy zawożą nas do hotelu. Ponieważ nie mamy zbyt wiele rzeczy ze sobą;), check-in trwa wyjątkowo szybko. Ponieważ nie mamy też żadnych deszczoochronnych rzeczy ze sobą, kupujemy kolorowe pelerynki i ruszamy na śniadanie.










Zatrzymujemy się w Re-Treat Same Same Café Restaurant. Smaczne jedzenie i poranne piwko poprawia nam zdecydowanie humory i relaksuje po przeżyciach poprzedniego dnia. W końcu dziś Sylwester! Mimo niezbyt sprzyjającej aury, miasteczko jest niezmiernie urocze. Szwendamy się bezcelowo, trafiając do jednego z około 200 zakładów krawieckich znajdujących się na terenie HoiAn. Dajemy się ponieść krawieckiemu szaleństwu: ja szyje sobie kurtkę, a Jarek spodnie i buty, wszystko z bardzo dobrych materiałów, za naprawdę przyzwoite pieniądze.




Po kilkudziesięciominutowych przymiarkach idziemy na targ, pełen owoców, warzyw, mięsa, lokalnych potraw, a także ubrań. Kupujemy nową bieliznę i T-shirty, nie tyle, że tradycja sylwestrowa tak nakazuje, po prostu innych nie mamy. Kupujemy tez naszym zdaniem wybitnie drogie truskawki - 3 dolary za pół kilo, o które targowaliśmy się chyba ostatnie 15 minut i wietnamskiego szampana. Chwilę później od przypadkowej osoby dowiadujemy się, że truskawki kupiliśmy naprawdę okazyjnie - truskawki uprawia się tylko w jednym regionie Wietnamu – Dalat, gdzie zresztą także uprawiana jest winorośl – baza pod„pyszne” wino Dalat, które w HoiAn można było kupić za nie więcej niż 4 dolary, a w innych miejscach podejrzewam, że jeszcze taniej. Ja po pierwszym kieliszku dostaję skrętu kiszek i na tym moja przygoda z Dalatem się kończy. Ale znam koneserów tego trunku i nie, Jarku nie myślę tym razem o Tobie;)





HoiAn liczy aktualnie ok.120000 mieszkańców. W pierwszym stuleciu miasto posiadało największy port w Azji Południowo-Wschodniej znany jako Lâm Ấp Phố, zaś w XVI i XVII było międzynarodowym centrum handlu: zagraniczne statki z kupcami z Chin, Japonii i Europy przypływały na coroczne targi handlowe, które trwały od 4 do 6 miesięcy – niektórzy kupcy urzeczeni klimatem miasta i możliwościami biznesowymi osiedlali się tu na stałe. Pozostał po nich unikalny układ miasta z tamtych czasów - stare miasto HoiAn zachowało się prawie nietknięte: domy mieszkalne, miejsca zgromadzeń, świątynie, mosty, pagody, rynek, nabrzeże – wszystko wygląda prawie tak samo jak 400 lat temu. W 1999 miasto zostało wpisane na listę UNESCO. Do najcenniejszych zabytków należy tzw. Most Japoński, zbudowany przez przybyszy z Japonii, jedyny na świecie kryty most ze świątynią buddyjską. Jak głosi legenda, most rozpoczęto budować w roku małpy, a zakończono w roku psa, stąd jedno wejście jest strzeżone przez małpę, a drugie przez psa.







Co ciekawe, w latach dziewięćdziesiątych władze miasta postanowiły pozbyć się starych, zagrzybionych budynków w centrum i w ich miejsce wybudować bloki mieszkalne. Projektowi sprzeciwił się Kazimierz Kwiatkowski, polski architekt, kierujący pracami konserwatorskimi w pobliskim My Son. Za namową Kwiatkowskiego centrum odrestaurowano i przystosowano do ruchu turystycznego Dziś Hoi An jest jednym z najchętniej odwiedzanych miejsc w środkowym Wietnamie, a pomnik naszego rodaka stoi w samym jego centrum.





Zatrzymujemy się w jednej z wielu uroczych knajpek starego miasta, aby wzmocnić się nieco wietnamska kawą. Jarek ponownie dzwoni do naszego nieszczęsnego biura podróży i omawia szczegóły dostarczenia naszego bagażu – kilkukrotnie podajemy nazwę naszego hotelu i jesteśmy zapewniani że na pewno do nas dotrze następnego dnia. Chodzimy jeszcze trochę po starym mieście i wracamy do hotelu odetchnąć przed wieczornym „wyjściem”. Przyodziewamy nowo zakupione ciuchy – koszulki z nieśmiertelną gwiazdą Wietnamu i zapewne oryginalną bieliznę Calvina Kleina. Mój pierwszy sylwester od pewnie jakichś 15 lat bez grama makijażu, zupełnie „saute” – dobrze, że w hotelu mamy chociaż mydło i szczoteczki do zębów.




Okolice rzeki są bogato usiane najróżniejszymi knajpami. Zaczynamy od dosyć słabej pod względem obsługi, ale z pysznymi zupami i widokiem na drugą stronę rzeki, na której odbywa się lokalna impreza sylwestrowa. Po skonsumowaniu pierwszej części kolacji, zmieniamy knajpę na niezwykle klimatyczną Bup Restaurant Café 96. Klimat artystyczno-dekadencki przywołujący na myśl knajpy z warszawskiej Pragi albo krakowskiego Kazimierza - efekt bardziej jednak przypadkowy niż będący wynikiem jakiejkolwiek kreacji, no może poza tą naturalną – obdrapane ściany, o niezwykłych barwach są wynikiem powodzi, które corocznie nawiedzają domostwa położone wzdłuż rzeki. Na ścianie gdzieś na poziomie 1,4m widnieje pozioma kreska oznaczająca poziom wody z połowy listopada 2011, czyli półtora miesiąca temu!








Zamawiamy owoce morza i inne kurczaki, które smakują pysznie, ale alkoholu pić nie mogę – tzw. local spirits są tak perfumowane i sztuczne, że mdli mnie na sam zapach - kto próbował kiedyś zamawiać whisky albo dżin w egipskim kurorcie średniej klasy, ten wie o co mi chodzi. Największą atrakcją wieczoru pozostaje córka właścicieli, która tańczy, rozdaje wszystkim zimne ognie i wydaje się być najszczęśliwszym stworzeniem na tej planecie.







Tuz przed północą, kupujemy lampiony w kształcie lotosów ze świeczkami i zgodnie z tradycją, idziemy puścić życzenia noworoczne na wodę. Stoimy na moście i obserwujemy drogę naszych życzeń……….po kilku minutach Jarka lampion zostaje wyłowiony przez rybaka, a mój gubi się gdzieś pomiędzy dwoma łodziami. Czyli że co, że życzenie przepadło bezpowrotnie? tak po prostu? Może i trochę zagubiona, ale tak od razu między dwoma łodziami…;) Ech, idziemy przepić złą wróżbę;). Tym razem upewniam się jak wygląda i pachnie tequila zanim zamawiam cytrynową Margaritę. Jest lepiej. Z drinkiem i piwkiem w ręku w takt piosenki „Happy New Year” ABBY (!) witamy Nowy Rok.


Do hotelu wracamy ok. 2 i żeby tradycji stało się zadość otwieramy „szampana”, który po paru łykach ląduje w zlewie. Czerwone wino musujące za 4 dolary w Wietnamie - to nie mogło się skończyć inaczej….

Następnego dnia budzę się wcześnie rano o 7 - niedługo powinien przyjechać nasz bagaż……mija pół godziny, godzina i nic. Tym razem prosimy recepcjonistę, by zadzwonił raz jeszcze do „naszego” biura podroży – dowiadujemy się, że autokar z NhaTrang i owszem przyjechał i że nasz bagaż został „wyrzucony” na dworcu w HoiAn, o czym oczywiście nikt nas nie raczył poinformować. Tak jak stoimy, biegniemy kilka przecznic i faktycznie jest: na środku dworca, przy ławeczce, leżą sobie 2 plecaki, nikt nic nie pyta, nikt nic nie wie, obok siedzi paru panów, którzy kompletnie nie reagują na naszą obecność. Oj, dobrze że czasem można sobie bezkarnie pobluzgać po polsku i nikt nic nie rozumie. Dostaje się wszystkim od biura podróży po panów na dworcu przez ustrój, i nawet biedny przewracający się w grobie Ho Chi Minh też dostaje wiązankę;) Ale najważniejsze że plecaki są w stanie prawie nienaruszonym. W końcu oddychamy z ulgą. Z powodu wczesnej pobudki, krążymy jednak po mieście jak duchy.






W ciągu dnia robimy przymiarki i poprawki krawieckie, krążymy bezcelowo po uliczkach miasta i ogarnia nas totalne zmęczenio-lenistwo. Na obiad udajemy się ponownie do Bup Restaurant Café 96 – tym razem skupiam się zdecydowanie na typowo lokalnych potrawach: sajgonki specjalna odmiana charakterystyczna dla środkowego regionu Wietnamu i wegetariańskie cao lau, czyli gruby ryżowy makaron, warzywa, zieleninka, kiełki i tofu – bardzo delikatne, ale niezwykle przyjemne dla podniebienia (w wersji mięsnej – dodatkowo wieprzowina). W końcu wyluzowani odzyskanym bagażem zatapiamy się w rozmowie i kolejnych Sajgonach (butelkowe piwo kosztuje nieco więcej niż dolara, a piwo lane podawane w szklankach można kupić już za złotówkę – w porównaniu do singapurskich średnio 15SGD (prawie 40PLN) za butelkę w knajpie, naprawdę robi wrażenie).







Zmierzch szybko nadciąga i wstyd się przyznać, ale pominęliśmy jedną z głównych atrakcji w okolicy- MySon: zabytkowy kompleks świątyń hinduistycznych, stanowiący pozostałość po istniejącym tu, w okresie między IV a XV wiekiem n.e., sanktuarium religijnym Czamów – na swoje usprawiedliwienie powiem, że po zwiedzeniu Angkoru pewnie mało co już nas może zachwycić. Wieczorem idziemy raz jeszcze na stare miasto, oglądamy tradycyjne tańce, kupujemy kaszmirowe szale – w końcu udaje mi się trochę potargować, bo z założenia tego nienawidzę – nie ma to jak dobre postanowienia noworoczne;) – i żegnamy urokliwe HoiAn.









2 stycznia ruszamy dalej na północ, po około 4 godzinach jazdy autobusem docieramy do Hue. Mamy 5h wolnego czasu, które wykorzystujemy na zwiedzenie Zakazanego Miasta. Wejście do cytadeli zdobią życzenia noworoczne z wizerunkiem kogo by innego jak nie samego Ho Chi Minh’a. Pogoda nie ciekawa, ciągle pada, ale w mojej cudnej pelerynie żadna aura mi nie straszna.









Zakazane miasto w Hue - dawna siedziba cesarza Gia Long – to rozległy kompleks dawnych pałaców i świątyń. Ogromny pałac - twierdza zajmowała powierzchnię ponad pięciu kilometrów kwadratowych i na wzór pałacu cesarskiego w Pekinie była chroniona wieloma umocnieniami. Siedziba rodziny cesarskiej mieściła się za wałami – tutaj wolno było przebywać jedynie członkom rodziny cesarskiej i ich służbie stąd nazwa Zakazane Miasto.







Budowle zachwycają barwami i kunsztem artystycznym zwłaszcza w wykończeniach dachów i drzwi - wiele z nich została jednak odrestaurowana ze względu na ogromne zniszczenia z czasów wojny wietnamskiej. Hue znajdowało się w niebezpiecznie bliskiej odległości od linii demarkacyjnej ustanowionej w 1945 między północnym a południowym Wietnamem.







Najtragiczniejsza w skutkach ofensywa Tet zebrała żniwo od 3000-4500 ludzi uznanych za wrogów komunizmu: urzędników, duchownych, cudzoziemców, nauczycieli, intelektualistów. Miasto zostało zdobyte przez komunistyczną Wietnamską Armię Ludową i Việt Cộng 31 stycznia 1968 r i choć zostało odbite przez siły USA niecały miesiąc później, w wyniku ciężkich walk i bombardowań zostało całkowicie zniszczone. Po wojnie w pracach konserwatorskich pomagał również wcześniej wspomniany Kazimierz Kwiatkowski.

Po kilkugodzinnym spacerze wsiadamy do autokaru ku naszemu celu ostatecznemu – Hanoi. Już "tylko" 775 km przed nami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz