środa, 25 stycznia 2012

TAJLANDIA 10.12 - 15.12.2011

Naszą podróż rozpoczynamy od Bangkoku. Jedziemy trochę w niepewności ze względu na listopadowe powodzie, ale na miejscu okazuje się, że poza kilkoma workami z piaskiem i odbiciami wody na murach, po powodzi ani śladu. Lądujemy w Bangkoku na obecnie największym tajskim lotnisku Suvarnabhumi w godzinach wczesnowieczornych. Przed nami 4 tygodnie błogiej eksploracji półwyspu indochińskiego, a emocje jak widać mieszane;)


Transportem mieszanym w postaci szybkiej kolejki miejskiej i taksówki docieramy do naszego hotelu, znajdującego się w centrum dystryktu niegdyś mocno backpackerskiego, dziś ogólnie turystycznego - Khao San. Hotel na szczęście znajduje się na dość spokojnej ulicy – Soi Rambuttri, a wśród wielojęzykowego gwaru dosyć łatwo wychwytujemy polski. Po szybkim odświeżeniu udajemy się na kolację – i niestety pierwsza jedzeniowa wtopa – ukochany Tom Yam niczym nie przypomina tego, wielokrotnie spożywanego w Malezji czy Singapurze, a krewetki w sosie słodko-kwaśnym mają niepokojąco wiele wspólnego z sosem wujka Bena tudzież naszych rodzimych Pudliszek.




Na szczęście Chang smakuje dobrze jak w każdym innym miejscu. Poznajemy przemiłych Francuzów z którymi podziwiamy zaćmienie księżyca. W trakcie rozmowy okazuje się, że oboje podróżują po Azji Południowo-Wschodniej od kilku miesięcy także zdecydowanie są dla nas źródłem wielu ciekawych informacji. Z entuzjazmem opowiadają nam o północnej Tajlandii i Kambodży, trochę mniej entuzjastycznie o Wietnamie, a także dzielą doświadczeniami z innych kontynentów. Resztę wieczoru spędzamy razem, udając się m.in. na osławioną (przez film „The Beach” z boskim - WTEDY - Leo:)) ulicę Khan San Road - ogólnie klimaty nie obrażając północnoafrykańskich przyjaciół egipsko-tunezyjkie: głośna muzyka, ostre disco, tłumy podchmielonych turystów, masy sprzedających wszystko Tajów - nie to chyba nie to czego szukaliśmy w Tajlandii. Kończymy wieczór na „naszej ulicy”, zmieniając tajskiego Changa na laotańskie Lao.






Kolejnego dnia nieco zmęczeni poprzednim wieczorem rozpoczynamy dzień późnym śniadaniem. Nasza ulica za dnia zdecydowanie spokojniejsza, ani śladu po Tajach namawiających na „foot massage”, „tuk-tuk” czy próbujących sprzedać wszelkie inne lokalne atrakcje, włącznie z tymi będącymi „żywym towarem”. Świeży sok z pomarańczy stawia częściowo na nogi. Obok nas ludzie piją jeszcze albo już piwo. Dla nas celem dzisiejszego dnia jest punkt obowiązkowy każdego pobytu w Bangkoku, czyli Grand Palace.

Kompleks Wielkiego Pałacu składa się nie tylko z pałacu królewskiego, ale również z rozległego zaplecza administracyjnego oraz Świątyni Szmaragdowego Buddy (Wat Phra Kaew). Budowa Wielkiego Pałacu rozpoczęła się w roku 1782, gdy na tron wstąpił Rama I, który to przeniósł stolicę ówczesnej Tajlandii z Thonburi do Bangkoku.Szmaragdowy Budda (w rzeczywistości wyrzeźbiony z zielonego jadeitu) jest jednym z najbardziej cenionych wizerunków buddy w Tajlandii, a jego historia sięga XV w., kiedy to został odkryty w stupie w Changi Rai (północna Tajlandia) przez jednego z mnichów. W tamtym czasie Budda był pokryty gipsem i był uznawany za normalny, niczym nie wyróżniający się posąg Buddy. Jednakże później, ten sam mnich który odkrył figurkę, zaobserwował odłam w okolicach nosa Buddy, który ujawnił zielony kamień pod powierzchnią gipsu. Mnich wierzył, że jest to szmaragd i tak zaczęła się legenda szmaragdowego buddy, który stał się obiektem ogromnego kultu. Zanim jednak posąg spoczął w Bangkoku na skutek różnych zawirowań historycznych pozostawał przez 226 lat w Laosie - został odzyskany w 1778 roku przez tajską armię, dowodzoną przez Chao Phraya Chakri (póżniejszy Rama I). Budda postanowiony jest na tradycyjnym złotym tronie w tajskim stylu, a jego szata zmieniana jest 3 razy do roku. W świątyni obowiązuje bezwzględny zakaz robienia zdjęć.









Największe wrażenie według mnie na terenie kompleksu wzbudza przepych, ogromna ilość złota, niesamowicie bajkowe figury i postacie, na które niestety w naszym smutnym chrześcijaństwie nie byłoby kompletnie miejsca. Na chwile przysiadamy na schodach jednej z mniejszych świątyń i wsłuchujemy się w buddyjskie mantry – monotonne, rytmiczne dźwięki sprawiają, że człowiek zaczyna czuć się jakoś wewnętrznie spokojny.

Na terenie Wielkiego Pałacu, w miejscu zwanym górnym tarasem znajduje się również mini rzeźba Angkor Wat, przedsmak mojej wymarzonej destynacji.









Po zwiedzeniu Wielkiego Pałacu udajemy się do oddalonej kilkaset metrów Świątyni Leżącego Buddy (Wat Pho) – największej i najstarszej świątyni w Bangkoku. Największą atrakcją jest oczywiście sam leżący Budda, opadający w nirwanę, mierzący 46 m długości i 15 m wysokości. Ciężko przy tych rozmiarach o dobry kadr, ale postać robi naprawdę ogromne wrażenie. Posąg jest tylko pozłacany, niemniej wartość przy takich rozmiarach jest imponująca: tak artystyczna, duchowa, jak i materialna.

Poza głównym posągiem na terenie świątyni znajduje się ponad tysiąc wizerunków Buddy we wszelkich możliwych konstelacjach.










Wat Pho to także przepiękne, różnokolorowe stupy, czyli buddyjskie budowle sakralne w których umieszczane są relikwie buddy bądź inne drogocenne skarby. Ponadto świątynia uznawana jest za narodową siedzibę nauczania i podtrzymywania tradycyjnej tajskiej medycyny, w tym tajskiego masażu.



Wielki Pałac jak i Świątynia Leżącego Buddy znajdują się po prawej stronie rzeki Menam. Aby dotrzeć do kolejnej świątyni na naszej liście, Wat Arun, musimy przedostać się na lewobrzeżną część Bangkoku. Podróż promem pasażerskim trwa zaledwie kilka minut i kosztuje grosze, i już za moment podziwiamy kolejną, urokliwą świątynię nazwaną na cześć hinduskiego bóstwa świtu, Arun. Świątynia przypomina kształtem stożkowatą stupe z niezwykle stromymi schodami, jej wysokość jest oceniana na około 70 m, a ze szczytu rozciąga się przepiękny widok na Grand Palace, Wat Pho i dystrykt finansowy.

Główna stupa jest otoczona przez 4 mniejsze, wykończone muszlami morskimi i chińską porcelaną i symbolizuje Górę Meru - świętą górę - w kosmopologii hinduskiej i buddystycznej spostrzeganą jako centrum fizycznego, metafizycznego i duchowego świata. Jak się póżniej dowiemy również Angkor Wat wpisuje się w koncepcję góry Meru.


Nasyceni wrażeniami estetycznymi idziemy nacieszyć kubki smakowe i znów rozczarowanie – mimo, iż knajpa jest bardzo ładnie urządzona, położona w bezpośredniej bliskości Świątyni Leżącego Buddy, mój ukochany Phad Thai okazuje się być wyjątkowo tłusty i ciężkostrawny. Zamiast zatem wszechobecnego tuk tuka wybieramy kilkukilometrowy spacer.


Mimo zwiedzenia przepięknych budowli, już po pierwszym dniu odczuwamy lekkie zmęczenie samym miastem, dlatego wieczorem długo rozmyślamy nad planem na kolejny dzień. I tu z pomocą przychodzi pomysłowy Jarosław i przemiły ladyboy (kobietofacet;)) w agencji turystycznej tuż obok naszego hotelu i w ciągu kilku minut bukujemy poranną wycieczką na targ na wodzie.




Tuż o świcie wyruszamy do oddalonego około 100km na południowy wschód od Bangkoku Damnoen Sadzak, jednego z najbardziej popularnych targów wodnych w Tajlandii. Targ najlepiej jest zwiedzać w godzinach porannych bo A. chłodno B. z reguły mniej tłocznie. Do targu najpierw docieramy autobusem, potem długą wąską łodzią motorową, a po samym targu poruszamy się już łódką napędzaną siłą mięsni najczęściej w sędziwym już wieku Tajów. Atmosfera jest niesamowita, niezliczone ilości łódek przeciskające się w wąskich kanałach, bogactwo kolorowych warzyw, owoców, przypraw, souvenirów sprzedawanych bezpośrednio z łódek przyprawia o zawrót głowy - jest ciasno, gwarno, prawdziwie handlowa atmosfera. Po około półgodzinnej „przejażdżce” schodzimy na ląd i posilamy się w jednej z licznych łódkowych kuchni, czymś na kształt rosołku – ja warzywnym, a Jarek z bliżej niezidentyfikowanego zwierzęcia.


Jako nieposkromiony słodyczożerca rzucam się także na cukierki z mleka kokosowego i od razu kupuje kilogram, już po chwili okazuje się nie są jednak tak dobre jak nazwa mogłaby wskazywać i całe opakowanie zostawiam w hotelu. Ogólnie o ile uwielbiam wszelkie słodycze zawierające wiórki kokosowe (m.in.Rafaello sklepowe, Rafaello bratowej:)), o tyle mleko kokosowe i wszystkie jego przetwory nie znajdują mojego uznania. Nie wspominając o napoju z młodego kokosa, którym to nieustannie raczą podniebienia wszyscy lokalsi.


W godzinach popołudniowych postanawiamy poszwendać się uliczkami Bangkoku, kierując się w stronę Chinatown. Niestety poza przytłaczającym ruchem ulicznym, wszędzie obecnymi samochodami, motorami, tuk-tukami, smogiem, i śmieciami, Bangkok nie zdradził nam swojego drugiego, lepszego oblicza. Może to nasza wina, może rozpieszczeni czystym, schludnym i „spokojnym” Singapurem nie potrafiliśmy się w pełni oddać szaleństwu miasta i rozrywkom typu ping-pong show:) (zainteresowanych odsyłam do Wikipedii: http://en.wikipedia.org/wiki/Ping_pong_show). No nic na pożegnanie Bangkoku decydujemy się na tuk-tuka do hotelu i kolację u hindusa. Palak Paneer i Roti nigdy mnie nie zawiodą


Następnego dnia z rana, zwijamy nasze bagaże i ruszamy taksówką na Northern Terminal skąd o bliżej nieokreślonej porze mamy ruszyć do Pak Chong, kolejnego przystanku naszej wyprawy. Przez kolejne dwa dni zamierzamy buszować po ścieżkach jednego z najstarszych i największych parków narodowych Tajlandii Khao Yai.


Dworzec wygląda porównywalnie do naszego kochanego dworca autobusowego zachodniego, z kilkudziesięcioma okienkami i nazwami miejscowości w tajskich robaczkach. Po chwili konsternacji zauważamy okienko numer 80 z jedyną anglojezyczną nazwą miasta, naszego miasta - Pak Chong. Do odjazdu autobusu pozostaje nam nieco godzina, którą poświęcamy na obrzydliwie słodkie i kaloryczne śniadanie w dworcowym Donkin Donuts. Autobus okazuje się całkiem przyzwoity - po stylowych podsufitkach i lampach można by nawet pokusić się o zaszeregowanie do klasy lux. Bilet kosztuje nas 108bahtów (ok11PLN) za ok.160km. Poza faktem, że jesteśmy jedynymi białasami na całej trasie, innych niespodzianek brak. Po prawie 3h podróży docieramy do Pak Chong - niezliczona ilość szyldów reklamowych, gwar uliczny, korki i tony „bzyczących” przewodów elektrycznych to chyba wspólne mianowniki każdego miasta i miasteczka w Tajlandii. Ze stacji benzynowej odbiera nas pracownik Greenleaf – firmy z „którą będziemy spać i przeprawiać się przez park”. Zwiedzanie parku na własną rękę nie jest polecane ze względu na duże odległości, a także fakt, że tylko nieliczne szlaki są oznaczone.



Ponieważ na miejsce docieramy nieco spóźnieni, w zasadzie z marszu wyruszamy na kilkugodzinną wyprawę po okolicach - towarzystwo europejskie, z naciskiem na Holandię i Belgię. Na początek kąpiel w naturalnych źródłach, potem szybkie zapoznanie się z miejscową florą&fauną i zwiedzanie jaskiń.


W jednej z jaskiń znajduje się wielki posąg Buddy – do dziś medytują tam mnisi. Kiedy udajemy się do tej jaskini i przechodzimy obok świątyni i domków zamieszkiwanych przez mnichów buddyjskich w pamięć zapada mi oto taki obrazek: 3 tradycyjnie ubranych w pomarańczowe szaty mnichów na werandzie: jeden z papierosem, drugi gadający przez iPhone’a, trzeci gdzieś leżący w rogu na kanapie. Krajobraz jak po dobrej imprezie.

O zachodzie słońca podziwiamy miliony, nietoperzy wyruszających na nocne łowy....Niesamowity, niezapomniany widok...







Następnego dnia z samego rana ruszamy do parku narodowego Khao Yai, aura zupełnie nam obca - kilkanaście stopni, odczuwalny chłód. Wyposażeni w lunety i skarpety antypijawkowe w końcu ruszamy w dżunglę w poszukiwaniu dzikiej zwierzyny;) Nasz przewodnik prowadzi nas jak dzieci we mgle, on zauważa czego nasze oczy nie potrafią same dostrzec, słyszy to co dla nas niesłyszalne. Dzięki jego niesamowitemu doświadczeniu i szóstemu zmysłowi w końcu i my dostrzegamy piękne tukany i kilka innych przekolorowych, przepięknych ptaków, których nazw oczywiście nie pamiętam.


Od czasu do czasu przebiegają dobrze nam znane z Singapuru hiperaktywne makaki i czarne wiewiórki.








Ale największą frajdę sprawia chyba obserwacja gibonów. Nikt mi nie powie, że to nie rodzina:). Ruchy, spojrzenie, reakcje, mamy więcej wspólnego niż nam się wydaje. Gibony tworzą grupy rodzinne i uważane są za monogamiczne, choć obecnie to nie wiem czy to cecha wspólna czy różnicująca od naszego gatunku. Udało nam się podejrzeć gibony o jasnobrązowym i czarnym ubarwieniu, przy czym ubarwienie nie jest zależne od płci. Gibony białorękie zamieszkują południowo-zachodnie Chiny, Indochiny, Półwysep Malajski i Sumatrę. Zasiedlają górne partie koron drzew w tropikalnych lasach deszczowych, choć potrafią też poruszać się dwunożnie.


Po kilku kilkometrowym trekkingu w dżungli czeka nas lunch w środku lasu złożony z ryżu i potrawki z tofu i obowiązkowo deser w postaci sticky rice – słodki ryż zawinięty w liść banana, popularny chyba w całej Azji Płd-Wsch, w każdym kraju przyrządzany jednak nieco inaczej. A po lunchu zabawy ze skorpionem i wyprawa na wodospad Hew Suwat.








Dzień pełen wrażeń, ale każdy w głębi ducha czeka na główną atrakcję parku, czyli dzikie słoni. Podobno dużo łatwiej zobaczyć je w porze deszczowej, jednak nie tracimy nadziei podróżując trasą najbardziej przez nich uczęszczaną. Po kilkudziesięciu minutach bezowocnych poszukiwań z pewnym poczuciem niedosytu kierujemy się w stronę wyjścia z parku, a tu nagle…. coś łopocze intensywnie liśćmi po jednej stronie drogi a po kilku sekundach wysuwa się wspaniała choć niewielkich rozmiarów trąba słonia. Maluch (około roku) musiał się gdzieś niefortunnie zagubić (słonie zawsze podróżują stadnie), lecz mimo to przez kilkanaście dobrych minut pozwala nam podziwiać się w pełnej krasie.


Podsumowując, możemy polecić Greenleaf za tani i klimatyczny nocleg, fajnie zorganizowane wycieczki, dobre jedzenie, zimne piwo oraz , a może i przede wszystkim za wspaniałych, poświęconych w pełni swojej pracy i niezmiernie wrażliwych na piękno natury przewodników.

Kolejny dzień, jak co dzień pobudka wcześnie rano. Cel: dotarcie dziś do Siem Reap do Kambodży. Mimo, że odległościowo cel wydaje się całkiem osiągalny – 400km- logistycznie wyprawa staje się dość wymagająca. Po obfitym śniadaniu pracownik Greenleaf odwozi nas na stacje autobusową do Pak Chong, gdzie żegnamy się z ekipą z która spędziliśmy ostatnie 1,5 dnia. Po godzinnej jeździe autobusem wysiadamy w Korat (oryginalna nazwa miasta to Nakhon Ratchasima). Podczas gdy Jarek korzysta z toalety ja próbuje się wgryźć w tutejsze rozkłady i już po chwili zostaje “porwana” przez przyjaznego Taja, który zaprowadza mnie do odpowiedniego stanowiska z autobusami do Aranya Prathet, czyli granicy z Kambodzą. O ile do tej pory komunikacja z miejscowymi nie sprawiała nam większych problemów tak tym razem nie jestem w stanie w żaden sposób dogadać się z panią bileterką, dziewczyną pewnie nie wiele młodszą niż ja. Cała sytuacja jest oczywiście obserwowana przez lokalną społeczność, która wydaje się że kibicuje nam obu w równym stopniu. Po pokazaniu mi w końcu na kalkulatorze godziny odjazdu autobusu, kupujemy bilety nie pytając już o cenę. Transport publiczny i przejazdy międzymiastowe są w Tajlandii tanie, natomiast faktem jest, że odcinek niecałych 200 km przemierzamy w ponad 5 h (koszt biletu 190 BHT = 20PLN). Po tej podróży już wiem, że zapas dwóch książek które wzięłam ze sobą okaże się na pewno niewystarczający.

Po dotarciu do Arathya Prathet, od razu rzucają się na nas miliony tuk-tukow – do granicy jeszcze ok. 5km. Świadomi faktu, że większość kierowców zawozi turystów nie na granicę, ale do niby oficjalnych biur, które załatwiają "bezproblemowo i w tempie ekspresowym" wizę do Kambodży prosimy kierowcę tuk-tuka o zawiezienie nas bezpośrednio na granicę, po czym oczywiście lądujemy w jednym takowych biur. Biuro ma flagę Kambodży i wygląda bardzo oficjalnie i oczywiście wystawia wizy, a nawet organizuje transport do Kambodży, ściągając przy tym niemałą prowizję. Po wymienieniu kilku „uprzejmości” z pracownikiem biura (i tu chyle czoła Jarkowi, bo ja bym się chyba jednak dała nabrać) idziemy pieszo na granice, przechodzimy przez tajską odprawę, żegnamy Tajlandię i udajemy się po wizę do oficjalnego stanowiska w Kambodży, gdzie poza nami ani żywej duszy. Wizę dostajemy od ręki (20USD), choć nie obyło się bez zapytania jednego z urzędników państwowych "czy tak nie mógł by przy tej okazji cos jeszcze dostać, tak do ręki no:)". Nie dostał, ale my też nie mieliśmy na szczęście z tego powodu żadnych kłopotów.


Ponieważ jesteśmy w Poipet, mieście przygranicznym po stronie Kambodży późno – ok 18.00 jedynymi opcjami jest nocleg i autobus publiczny następnego dnia rano albo transport prywatnym samochodem. Jako, że zależy nam na czasie decydujemy się na opcje druga i po wynegocjowanej, akceptowalnej przez nas sumie ruszamy taksówką do Siem Reap. C.d.n.;)

NAMIAROADRESY:
Rambuttri Village Inn www.rambuttrivillage.com
Greenleaf Gueshouse&Tour www.greenleaftour.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz