niedziela, 29 stycznia 2012

WIETNAM 1- Sajgon - 28.12.-30.12.2011

Do Ho Chi Minh City (nazwa Sajgon nadal jest powszechna w użyciu) docieramy ok. 10 następnego dnia totalnie zmęczeni i niewyspani. 14 -godzinna podróż tym razem daje się we znaki, tym bardziej, że mnie dopada także „delikatna” niestrawność. Na szczęście hotel znajduje się ok. 100 m od miejsca postoju autokaru – zatrzymujemy się w backpackerskim rejonie Pham Ngu Lao Area. Ponownie korzystamy z booking.com w celu rezerwacji hotelu – Thuy Tien Hotel jest wciśnięty między 2 salony kosmetyczne (za każdym razem wychodząc lub wracając jesteśmy zapraszani, tak ja jak i Jarek, na manicure, pedicure, tudzież inne masaże). Hotel wygląda na trochę sfatygowany, ale pokój dostajemy bardzo przestronny – specyficzny syfik charakterystyczny dla pewnego ustroju czuć od pierwszej chwili, a tu odpada kawałek tapety, a tam grzyb na ścianie uśmiecha się złowrogo, a to wąż prysznicowy za krótki, ale „najważniejsze” że na honorowym miejscu stoi telewizor plazmowy i to nawet z HBO!

Mimo, iż ani nie tryskamy energią ani specjalnie humorem, ruszamy w miasto. W Sajgonie jest ciepło, gwarno, mnóstwo ludzi na ulicach, sprzedających, kupujących, pędzących gdzieś przed siebie (7,5 mln mieszkańców!), zwariowany ruch uliczny, przejście przez ulice graniczy z cudem, na światła nie ma co specjalnie liczyć – istny sajgon!


W pierwszym kroku udajemy się do Reunification Palace, nazywany wcześniej pałacem niepodległości.










Wjazd czołgu północnowietnamskiej armii przez wejście do pałacu 30 kwietnia 1975 jest uważane za definitywny upadek Sajgonu i zakończenie wojny wietnamskiej. Zwiedzamy m.in. sale prezydencką z popiersiem Ho Chi Minh’a – „ojca wietnamskiego narodu”, który nie doczekał zjednoczenia swojego „ukochanego” kraju umierając na atak serca w 1969roku. Naród jednak nie zapomniał jego zasług i w 1976 już w ramach Socjalistycznej Republiki Wietnamu, nazwa miasta Sajgon została zmieniona na Miasto Ho Chi Minha.

Po wizycie w Pałacu Zjednoczenia udajemy się spacerem do War Remnants Museum, znajdującym się kilkaset metrów dalej. Muzeum specjalizuje się w „badaniach, przechowywaniu i przekazywaniu opinii publicznej wszelkich pozostałych dowodów zbrodni wojny wietnamskiej i ich konsekwencji”. Jeszcze kilkanaście lat temu muzeum nazywane było muzeum amerykańskich zbrodni wojennych, obecnie ze względu na normalizujące się stosunki ze Stanami Zjednoczonymi nazwa została zmieniona. Przed budynkiem muzeum znajduje się „sprzęt wojenny” w postaci helikopterów, samolotów, pocisków i wielu innych.


Muzeum przedstawia oczywiście tylko jedną stronę medalu: jeden z budynków jest rekonstrukcją tzw. tiger cages stosowanych przez południowy Wietnam do przetrzymywania więźniów politycznych; inna część wystawy poświęcona jest jednemu z najbardziej kompromitujących armię amerykańską epizodów – masakrze w MyLai 16marca 1968, podczas której zamordowano w wiosce w Południowym Wietnamie od 350 do 504 cywilów, spośród których większość stanowiły kobiety, dzieci i osoby starsze. Historia pokazana jest stronniczo, Amerykanie pokazani są jako bezskrupułowi oprawcy i okupanci narodu wietnamskiego. O ile z pewnymi faktami można by dyskutować i próbować je do odnieść do szerszego kontekstu historycznego, o tyle wystawa przedstawiająca ofiary broni biologicznej zamyka wszelkie możliwości usprawiedliwiania rządu amerykańskiego.

„Agent Orange” stosowany na masową skalę (10 mln galonów) między 1961-1971 miał pierwotnie służyć do wyniszczenia dżungli, która była uważana za azyl wroga. Jak się później okazało mieszanka pomarańczowa była zanieczyszczona TCDD – groźną dioksyną, która ma szkodliwy wpływ na zdrowie ludzi wystawionych na jej działanie. Najczęstsze efekty, pojawiające się masowo wśród osób, które się zetknęły z tym preparatem w czasie wojny wietnamskiej, to charakterystyczne zmiany wyglądu twarzy (szczególnie widoczne u dzieci), upośledzenia płodów, także zwiększona podatność na choroby nowotworowe, czy różnego rodzaju upośledzenia oraz niedorozwój – tak zdeformowanych ciał i skrzywdzonych umysłów nie byłabym w stanie wyobrazić sobie w najgorszym koszmarze. I to nie jest przeszłość, do dnia dzisiejszego rodzą się upośledzone dzieci - III pokolenie ofiar wojny w Wietnamie. (zachęcam do obejrzenia krótkiego filmu: http://www.youtube.com/watch?v=YXDyirT6F2s). Poniżej zdjęcie z Wikipedii, ukazujące wietnamską profesor z upośledzonymi dziećmi, ofiarami Agent Orange)


Amerykański rząd umywa ręce od odpowiedzialności w stosunku do wietnamskiej ludności. Problemy zdrowotne dotknęły również amerykańskich żołnierzy, którzy mieli do czynienia z trującymi herbicydami – zostały wypłacone im milionowe odszkodowania. Na wystawie można przeczytać wstrząsający list dziewczynki, której marzeniem jest zostać lekarzem by pomagać swoim rodakom, ofiarom Agent Orange – marzenie, które w przypadku posiadania tylko dwóch kończyn prawdopodobnie nigdy nie będzie zrealizowane. List kierowany jest do Baracka Obamy z prośbą o pomoc - dziewczynka odwołuje się do jego poczucia odpowiedzialności nie tylko jako polityka i głowy państwa, które przyczyniło się do kalectwa tysięcy niewinnych ludzi, ale jako ojca dwóch zdrowych, beztrosko dorastających córek.

Po wizycie w muzeum krążymy ulicami Sajgonu w poszukiwaniu dobrej strawy. Ostatecznie trafiamy do knajpy znajdującej się na tej samej ulicy co Pałac Zjednoczenia - Nam Ky Khoi Nghia, gdzieś w okolicach nr 135 (niestety nie pamiętam nazwy i nie mogę odnaleźć w Internecie, a chętnie bym poleciła). Zupy królują w kuchni wietnamskiej, a ich wybór w powyższej restauracji przyprawia o ból głowy. Ostatecznie ta zamówiona jest pyszna, ale posiada chyba jakiś mięsny element, ale co mi tam - byle nie trafić na thịt chó, czyli mięso psa, podobno jednak bardziej popularne w północnym niż południowym Wietnamie. Do tego sajgonki i piwo Sajgon i pierwszy dzień w Sajgonie, żadnym tam Ho Chi Minh City, można uznać za udany.



Następnego dnia szybka porcja newsów;) i wyruszamy do ChuChiTunnel, systemu tuneli, znajdującego się ok. się 70 km na północny zachód od Sajgonu. Tunele zostały wybudowane przez żołnierzy Wietkongu w czasie wojny wietnamskiej. Tunele były podzielone na trzy poziomy i znajdowało się w nich wszystko niezbędne do życia i walki z wrogiem: szpitale, kuchnie, sypialnie, sale konferencyjne i arsenały. O ile wydaje mi się, że nie posiadam klaustrofobicznych lęków, o tyle zejście do wąskich i niskich tuneli nie jest dla mnie najprzyjemniejszym doświadczeniem. Ciasno, gorące, wilgotne powietrze - nie jestem w stanie wyobrazić sobie jak ludzie mogli żyć w takich warunkach latami. Oglądamy propagandowy film o wspaniałych bohaterach wietnamskiej partyzantki, którzy tak naprawdę często pod groźbą śmierci byli wcielani do armii. W trakcie wycieczki oglądamy również najróżniejsze pułapki i narzędzia tortur - rodem ze średniowiecza - przygotowane dla amerykańskich żołnierzy Na zakończenie wycieczki próbujemy maniok – główne pożywienie mieszkańców CuChi w czasie wojny.












Po powrocie do miasta zwiedzamy Katedrę Notre Dame, zbudowaną przez Francuzów między 1863 a 1880 (wszystkie materiały budowlane były importowane z Francji) i przepiękny budynek poczty głównej.

Ponieważ następnego dnia wyruszamy znowu wcześnie rano, chcemy już wieczorem uregulować wszystkie należności za hotel. Na recepcji pani – jak się okazuje główna kierowniczka, każe – ku naszemu zdziwieniu - zapłacić prawie 2 razy więcej niż cena oferowana przez booking.com. Przez 20 minut wmawia nam, że nic nie wie o naszej rezerwacji, że nie dostała żadnego faxu, a solidny argument w postaci naszego maila z potwierdzoną rezerwacją i wszystkimi szczegółami zupełnie do niej nie trafia.(bo ona nie dostała faxu!). Po ok. 20 minutach dość napiętej konwersacji i rzucania naszych argumentów jak grochem o ścianę, podchodzi pracownik hotelu i gdzieś zza sterty najróżniejszych papierzysk wyciąga naszą wydrukowaną rezerwację!, na podstawie której „pani kierowniczka” orientuje się, że dziewczyna, która siedziała dzień wcześniej na recepcji dała nam za duży – czytaj „za drogi” - pokój. Nie wyjaśniając nam niczego pani manager chwyta za telefon i mimo ze my po wietnamsku to tak nie bardzo jeszcze rozumiemy, to wydźwięk emocjonalny „rozmowy” chwytamy w lot - nie chciałabym być w skórze tej pracownicy – mam wrażenie, że jakby mogła to by ją chyba za włosy przez tą słuchawkę wyciągnęła. Takiej NAGANY to moje uszy jeszcze nie słyszały i to w żadnym języku. Po przelaniu prawie całej swojej frustracji na pracownika, pani kierowniczka przeprasza nas i płacimy należność zgodnie z naszą rezerwacją.

Lekko zniesmaczeni zaistniałą sytuacją, idziemy w poszukiwaniu kafejki internetowej - chcemy zabukować kolejne noclegi. Ostatecznie korzystamy z osobistego laptopa „zaprzyjaźnionej” – notabene baaardzo fajnej i łaaadnej – Wietnamki, pracującej w biurze podróży w którym kupiliśmy bilety autobusowe. Zgodnie z jej rekomendacją udajemy się na wieczorną kolację na tradycyjne Banh xeo, czyli gruby, ryżowy naleśnik, w którym znajduje się farsz mięsny lub wegetariański. Naleśnik składany jest na pół, a na farsz składają się najczęściej cienkie paski mięsa wieprzowego lub drobiowego, krewetki, grzyby, cebula oraz kiełki. Do ciasta dodaje się mleka kokosowego, szafranu, a także kurkumę w celu otrzymaniu żółtego zabarwienia. Do zamówionych naleśników dostajemy duży kosz jednobarwnej zieleniny: liście sałaty, kolendry, mięty, bazylia tajska i wiele innych których nie jesteśmy w stanie rozpoznać. Idąc za przykładem lokalsów odrywamy kawałek naleśnika, owijamy w liście, maczamy w sosie sojowym/rybnym i dopiero próbujemy, mmmmmmm, niebo w gębie! Oczywiście w połączeniu z zimnym Sajgonem!


Następnego dnia rano zjawiamy się przed biurem podróży z którego ma odjechać nasz autobus - zdecydowaliśmy się na zakup tzw. biletu otwartego z Sajgonu do Hanoi, z przystankami w NgaTrang, HoiAn i Hue, przy czym ten pierwszy ma trwać tylko godzinę. Nie byle wyprawa przed nami, mamy do zrobienia 1700km w ciągu kolejnego tygodnia. Dziś z perspektywy myślę sobie, że pewne odcinki warto jednak zrobić samolotem – ceny zwłaszcza przy wcześniejszej rezerwacji w Vietname Airlines lub Jet Star są naprawdę przyzwoite.


Autobus okazuje się posiadać w końcu miejsca leżące, w prawdziwie azjatyckim rozmiarze, w którym nawet ja należę do kategorii tych większych. Mojemu zdziwieniu wtórują „zachwyty” i śmiechy ekipy Polaków, którzy okazuje się zmierzają do MuiNe – najlepszej bazy windsurfingowej w Wietnamie. Mimo pierwszego złego wrażenia, miejscówki okazują się całkiem wygodne i cały dzień mija na naprzemiennym czytaniu książki i chrapaniu. Około godziny 18 docieramy do Nha Trang, gdzie mamy przesiąść się w kolejny autokar do HoiAn. Wysiadamy z autokaru pod budynkiem biura z którym podróżujemy w oczekiwaniu na bagaże, których………nie ma! Przez chwilę myślę sobie, że to jakiś żart, pomyłka, ale po kilkunastu minutach kiedy wszyscy odbierają swoje bagaże, a autokar odjeżdża nikomu nie jest już do śmiechu. W biurze nikt nic wie, nikt nic nie widział, pojawiają się pierwsze teorie spiskowe, że bagaże były otwierane i przeglądane na postojach, że to taksówkarze ukradli i że w ogóle masakra. A na nas czeka już kolejny autobus którym mamy jechać do HoiAn. Nie muszę chyba opisywać, jak bardzo byliśmy „zdenerwowani”, mając przed sobą perspektywę kolejnego tygodnia podróży w jednym ubraniu, które mamy na sobie – ale na szczęście – z paszportami, aparatem i pieniędzmi. A w plecaku same skarby , może nie złote, ale zawsze – ukochane ciuchy, książki, kosmetyki, nowy obiektyw do aparatu. Jarek uruchomia spiralę działań i dzwoni do naszej przemiłej Wietnamki z Sajgonu u której kupowaliśmy bilety. Ogólnie jedna firma sprzedaje bilety, druga wypożycza autokary, trzecia kierowców, także podsumowując nikt nie jest za nic odpowiedzialny. Pani obiecuje, że zrobi co w jej mocy i mamy nadzieję, że moc jej jest wielka. Zostawiamy swoje namiary w biurze podróży i nie pozostaje nam nic innego jak wsiąść do kolejnego autokaru, który czeka już tylko na nas. Oliwy do ognia dolewa kierowca, który każe mi zająć miejsce, - chyba ze względu moje rozmiary - na końcu autokaru (czytaj na kole) na wspólnym łóżku z dwoma innymi Azjatkami, jak mniemam z Japonii. Kłócę się namietnie z gościem, ale po tym jak grozi, że wyrzuci mnie z autokaru bez możliwości powrotu:), idę pokornie do swojego kącika:)


Jestem taaaaaka zła, że nawet nie mogę płakać. Jakby ktoś mi w tym momencie zaoferował wyjazd z Wietnamu zrobiłabym to natychmiast stawiając krzyżyk na Wietnamczykach i ich wspaniałym kraju. Ciągle pod wpływem emocji, zaczynamy rozważać różne scenariusze……kiedy nagle po około godzinie od opuszczenia Nha Trang dzwoni nasza przemiła pani z Sajgonu, bo „nasz bagaż się odnalazł”. Okazuje się, że jakiś mocno rozgarnięty kierowca z innego autobusu po prostu wrzucił nasze plecaki do swojego autobusu na postoju w NhaTrang, zanim zdążyliśmy jeszcze wysiąść z autokaru. Sajgon po raz wtóry! Pani obiecuje, że nasze bagaże zostaną wysłane następnego dnia do hotelu w HoiAn, w którym się zatrzymujemy. Lekko uspokojeni próbujemy zasnąć, choć przychrapy współtowarzyszy i „latające” drzwi od toalety skutecznie to uniemożliwiają. Przytulam się do różowej poduszki z postaciami z azjatyckiej mangi, plecami stykając z moimi Japoneczkami i marzę, żeby ten dzień się w końcu skończył.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz