wtorek, 28 czerwca 2011

Polski akcent

W ten weekend mieliśmy niesłychanie przemiłą okazję gościć znajomych z Polski. Mieć możliwość obcowania z polskimi przyjaciółmi w Singapurze – bezcenne. Krzysiek (poznaliśmy się na wymianie w Niemczech) aktualnie podróżuje po Azji z koleżanką z liceum, także Singapur był jednym, zaledwie dwudniowym, ale skromnie jestem przekonana, że jednym z najfajniejszych punktów napiętego planu z początkiem w Bankogu, przez Phuket, Malezję i Kuala Lumpur, Singapur, po Hongkong i Macau i powrót przez Tajlandię. Zatem przy tej okazji jeszcze raz wszystkich nie zaproszonych - zapraszam, tych zaproszonych namawiam do podjęcia konkretnych ruchów, a na tych co się już szykują – czekam niecierpliwie.

Przyjazd znajomych, a także piątkowe urodziny Jarka zmobilizowały nas w końcu do ruszenia w miasto (choć w zasadzie poprzedni weekend też był z „wychodnym”, choć chyba nic o tym nie pisałam). W porównaniu z Polską zdecydowanie rzadziej imprezujemy bo A. drogo, B. do centrum daleko, C. nie ma takich super znajomych co w PL, co nie oznacza oczywiście, że tu jakąś abstynencką propagandę uprawiamy. Nie no, aż tak źle to nie jest - czasem po prostu zostajemy z Jackiem D. w domu.





Piątkowy z Jarkiem, a sobotni z Jarkiem, Krzyśkiem i Gosią wieczór spędziliśmy w Chijmes (www.chijmes.com.sg). Chijmes to przepiękny historyczny kompleks w samym centrum miasta - Victoria Street - , niedaleko równie historycznego i światowej sławy Raffles Hotel. Chijmes, niegdyś siedziba klasztoru żeńskiego (Convent of the Holy Infant Jesus (CHIJ)) dziś jest niezwykle klimatycznym i estetycznym zagłębiem barów, restauracji, klubów i artystycznych sklepów. Przez ponad 100 lat klasztor był również sierocińcem i miejscem oddawania potomków z ubogich i rozbitych rodzin bądź po prostu niechcianych dzieci (the Gate of Hope) – z ciekawostek np. przyjmowano wiele chińskich dziewczynek urodzonych w roku Tygrysa, ponieważ zabobonnie wierzono, że „tiger girls” przynoszą pecha i sprowadzają nieszczęścia na rodzinę… czego to ludzie nie wymyślą… BTW Jarek to „tiger boy”, ja niestety „dog girl” – świadomie nie używam polskiego odpowiednika:)




Wracając do Chijmes, zamieszczam dodatkowo dzienne zdjęcia (robione kiedyś przeze mnie podczas jednej z pierwszych wycieczek miastoznawczych), bo na nocnych niestety niewiele widać.



Niezaprzeczalnym atutem miejsca jest fakt, że można swobodnie przemieszczać się miedzy poszczególnymi miejscami, nigdzie nie płacąc za wstęp, dowolnie wybierając gdzie, z kim i za ile się pije. Niewątpliwie silną stroną jest także muzyka na żywo: singapurskie kapele grające niezwykle zróżnicowany repertuar, włącznie z muzyka klubową. Niesamowity klimat, świetne nagłośnienie, ekspresja, emocje i dobry kontakt z publicznością. Byliśmy naprawdę zachwyceni…...do momentu kiedy tańcząć z Krzyśkiem przy samej scenie zauważyliśmy, że słyszane dźwięki nie zawsze pokrywają się w 100% z gestykulacją i ruchami ust „artystów”, także chyba jednak playback. Live playback. Tak czy siak musieli to i tak wcześniej jakoś nagrać - głosy i talenty niesamowite (no chyba nagrywali ci sami co występowali… chociaż tutaj naprawdę wszystko jest możliwe).



Z nowych miejsc i typowo turystycznych atrakcji odwiedziliśmy również razem singapurskie ZOO i wieczorne safari wśród najróżniejszych przedstawicieli królestwa zwierząt, mniej lub bardziej niebezpiecznych.


Niestety nie można było robić zdjęć z fleszem co by nie drażnić zwierzaków, no a opisywanie agonistycznych i innych zachowań zwierząt to chyba nie temat na bloga, a przynajmniej nie mojego…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz