wtorek, 14 czerwca 2011

Phuket - Tajlandia

Zeszły tydzień nic nie pisałam, ale już nadrabiam zaległości z nawiązką:). Ostatni przedłużony o piątek weekend spędziliśmy w Tajlandii, a dokładnie na Phuket. Phuket to największa wyspa Tajlandii położona na Morzu Adamańskim przy zachodnim wybrzeżu Półwyspu Malajskiego. Dla zainteresowanych szczegółami dodam, że lot na trasie Singapore-Phuket trwa 1h40min i kupując z jakimś 3 tygodniowym wyprzedzeniem można polecieć za ok.1100PLN (2 osoby/2 strony/tanie linie Tiger Airways). Biorąc pod uwagę, że aktualnie w Tajlandii trwa pora deszczowa (dla porównania w Singapurze nie ma wyodrębnionych pór roku, cały rok gorąco i wilgotno) trochę obawialiśmy się pogody, natomiast udało nam się spędzić 3 dni bez żadnej kropli deszczu. Jest oczywiście mniej słońca, choć równie ciepło jak w porze suchej no i występują silne wiatry monsunowe, które raczej uniemożliwiają kąpiel w morzu czy snorkelling, chociaż dla amatorów surfingu czy po prostu taplania się w falach, jak poniżej, warunki idealne.


Wylądowaliśmy w czwartek, ok 19 czasu lokalnego (1h różnicy w stosunku do Singapuru) i po załatwieniu wszystkich formalności związanych z wizą (wiza aktualnie kosztuje 1000BHT, czyli 90PLN na 14 dni, przy czym każdy nowy pobyt wymaga nowej wizyty, także biorąc pod uwagę nawet weekendowe wypady - tak jak dla nas - trzeba się niestety liczyć z dodatkowymi kosztami) ruszyliśmy w drogę do hotelu. Aaa, jeszcze wspomnę, że tym razem to nie ja musiałam się borykać z przeprawą paszportową. Okazało się, że jakiś Nowak o imieniu Tomasz, czyli drugie imię Jarka, ma zablokowany paszport i wstęp do Tajlandii. Także Jarek musiał się ostro tłumaczyć, że Nowaków u nas w bród i po kilku dobrych minutach wyjaśnień, poszukiwać, przeszukiwań baz został w końcu wpuszczony do kraju podobno wiecznie uśmiechniętych ludzi (w drugą stronę historia się oczywiście powtórzyła).
Na lotnisku czekał na nas pracownik hotelu z tabliczką z moim nazwiskiem - jak poniżej – także od razu zorientowaliśmy się, że komunikacja w języku angielskim będzie co najmniej ograniczona.



Z lotniska na nasza plażę Kara Beach (zachodnia część wyspy jest dużo bardziej atrakcyjna turystycznie ze względu na piaszczyste plaże) jechaliśmy około godziny, przy czym kierowca okazał się być chyba niespełnionym Kubicą, wielokrotnie przekraczał dozwoloną prędkość, finezyjnie manewrując między samochodami, motorynkami i wszystkim innym, co się pojawiało na drodze. Dodatkowo ostre disco w głośnikach momentalnie pozwoliło nam się wczuć w klimat wakacyjnej przygody:)


Hotel okazał się być bardzo przyjemny, a najprzyjemniejsze jest to, że o tej porze roku ceny średnio są niższe o 40% w porównaniu do cen w sezonie, także 3 noce w naprawdę przyzwoitym miejscu z dobrymi, lokalnymi śniadaniami kosztowały nas 300PLN za 2 osoby. No niestety człowiek ma ciągle w głowie przelicznik złotówkowy, jednak w Tajlandii zdecydowanie milej się przelicza niż w Singapurze.
Po szybkim zakwaterowaniu, szybki spacer po okolicy, owoce morza, piwko etc. (ja zawsze optuje za tajlandzkim piwem Chang – chang to trąba słonia po tajsku, kupuję je nawet w Singapurze – co prawda trochę zostałam zbita z tropu jak znajomy Taj, o którym będzie jeszcze mowa poniżej, powiedział, że dla niego jest zdecydowanie za mocne - ale wiadomo nasza polska, nawet damska głowa, przebija azjatycką kilkukrotnie). Okolice hotelu to niezliczona ilość knajp, sklepów z pamiątkami, ubraniami etc., niczym w zasadzie nie różniąca się znacząco od wielu podobnych w Turcji czy Egipcie czy też niektórych europejskich kurortach - szczerze, aż strach pomyśleć jak to wygląda w sezonie.



Następnego dnia – piątek - wczesna pobudka 7 rano i wypad kajakowy. Z hotelu odebrał nas pracownik Sea Canoe i pojechaliśmy do Ao Por Pie, miejscowości portowej w północno wschodniej części wyspy. J.J. okazał się od bardzo serdecznym, komunikatywnym, biegle władającym angielskim Tajem. Wszystkie rezerwacje były robione na moje nazwisko i zdecydowana większość osób miała nas za Rosjan, tak po nazwisku???, jak i po urodzie. Już pierwszego dnia w knajpie od razu dostaliśmy rosyjskie menu. Polaków na Phukecie podobno jak na lekarstwo.Celem naszej wycieczki była zatoka Phang Nga, osławiona m.in. przez film Jamesa Bonda „Człowiek ze złotym pistoletem”. Nie wiem, nie widziałam, ale podkreślają to w każdym przewodniku i ustnym przekazie. Phang Nga Bay leży pomiędzy Phuket a kontynentalną częścią Tajlandii na półwyspie Malajskim i obejmuje 42 wyspy.


Pomysł z kajakami zrodził się, bo chcieliśmy spędzić ten czas aktywnie i poczuć trochę kontaktu z naturą, choć decyzja nie była łatwa, bo A. impreza stosunkowo droga B. większość firm owszem organizuje wypady kajakowe, ale wyłącznie z przewodnikiem na kajaku co z założenia dla nas nie było atrakcyjne. Po kilkudniowym searchu udało mi się znaleźć firmę Sea Canoe, która jako chyba jedyna organizuje wypady self-paddlingowe, czyli w naszym rozumieniu „normalne”. Inne firmy, rekomendowane w różnych przewodnikach, odpisywały - super poprawnym angielskim - że nie organizują takich wypadów ze względów bezpieczeństwa i że oczywiście zapraszają na kajaki z przewodnikiem albo pływanie łódką po zatoce, opisywały jak to u nich jest wspaniale i wszyscy się cieszą, wspominają, kochają bla bla bla. Uznaliśmy, że to chyba przesada z tymi zasadami bezpieczeństwa, choć żadne z nas nie pływało nigdy kajakiem na morzu, ale nie ukrywam, że przez chwilę miałam wątpliwości, jak w Sea Canoe łamaną angielszczyzna odpisali mi tylko że trip jest by you paddle by yourself kayak sit on top. Good activity to fix your muscle i tylko tyle, no ale z drugiej strony pomyślałam im mniej marketingowej paplaniny, tym bardziej zawodowi przewodnicy i bardziej atrakcyjna impreza (wiem wiem, że to tak nie zawsze jest, ale często….). Jak tylko J.J po nas przyjechał okazało się że jesteśmy jedynymi osobami na self –paddling, cała reszta (10 osób) płynie z przewodnikiem. Tjaaaa……... Samochodem dojechaliśmy do Ao Por Pie, trochę czekania na resztę grupy wykorzystane na robienie zdjęć, w tym ladyboya (choć wciąż bardziej boya niż lady), a potem kurs poniższym pojazdem na pomost do łódki, no i w końcu - sama łódka.





Pogoda można powiedzieć, że nam dopisała, ciepło, ale nie upalnie, lekko zachmurzone niebo, ciepły wiatr, płynęliśmy około godziny do pierwszych wysp zatoki. Jako selfpaddlingowcy zostaliśmy spuszczeni na wodę jako pierwsi i jako jedyni mieliśmy kajak, który dla mnie jest tym, co naturalnie rozumiem przez słowo kajak. Reszta (ze zdecydowaną przewagą Niemców) miała coś w stylu kajako-pontonów. Peter – nasz przewodnik płynął w kajaku obok.
….No i wcale nie taki „piece of cake” jak się okazało już na wodzie - fale były dość duże, wiało pewnie około 5-6 w skali Beauforta, spychało kajak w stronę skał…O ile ja jestem i lubię być organizacyjną stroną wszelakich przedsięwzięć, i mogę wszystko załatwić, przygotować, uzgodnić, to jednak trzeba przyznać, że Jarek jest w 100% stroną wykonawczą tychże planów. Przyznam szczerze i bez bólu, że z koleżanką tudzież z jakimś chuderlawym kolegą w życiu bym nie dała rady na tych falach. Potrzebny jest facet i już. Silny facet. Odważny facet:) Także podczas, gdy Jarek ostro walczył z żywiołem, moim jedynym zadaniem było złożenie wiosełka i pilnowanie, by nie wpadło do wody:) no i utrzymanie spokoju ducha. No i jeszcze robienie zdjęć, co przy ciągłym chybotaniu wcale nie było takie proste.



Trochę strachu (mojego), ale warto było....doznania niesamowite, widoki bajkowe, wysepki wyrastające nagle z wody, niesamowite formacje skalne, stalaktyty, stalagmity, stalagnaty i inne wyuczone na lekcjach geografii kształty. Po kilkunastu minutach walczenia na falach wpłynęliśmy do pierwszej jaskini – nietoperzy.
Całkowita ciemność, wąskie przejścia, wymagające delikatnych manewrów, jedynie światło latarki pozwala dostrzec tysiące malutkich nietoperzy podwieszonych u sufitu jaskini, a po wypłynięciu z jaskini do wnętrza laguny – totalna cisza przerywana odgłosami ptaków, owadów, roślinność i drzewa rosnące w niesamowitych warunków na zboczach wapieni i przedstawiciele najróżniejszych zwierząt, jak na przykład poskoczki mułowe, w mojej nomenklaturze widniejące jako rybo-płazy


Przy zwiedzaniu wszystkich jaskiń trzeba być świadomym zmiennych pływów, gdyż wpłynąć do jaskini można tylko przy odpływie, ale też w odpowiednim momencie, żeby nie było za płytko.
Dodatkową atrakcją lagun są niesamowite formacje drzewne – mangrove – po polsku namorzyny, żyjące tylko w strefach pływów, które dzięki ogromnemu korzeniowi z powodzeniem czerpią wszystkie składniki niezbędne do życia, również w okresach odpływów.


Peter opowiadał nam bardzo wiele ciekawych historii o tym co widzimy i czego nie widać gołym okiem - kolejny wiecznie uśmiechnięty, z wypisanem spokojem na twarzy Taj. Dzięki temu, że jako jedyni zdecydowaliśmy się na self-paddling mieliśmy indywidualną eksploracją ze świetnym przewodnikiem i pełną swobodą działań.


Podczas gdy pozostała cześć ekipy pływała łodzią wokół wysp i tylko wpływała na swoich pontono-kajakach do jaskiń, my ostro (no okej głównie Jarek:)) wiosłowaliśmy wzdłuż wysp. Przed przerwą lunchową zahaczyliśmy o małą wysepkę ze śliczną, maleńką plażą, totalna dzicz jakbyśmy byli sami na świecie….no i Peter:). Klimaty niebiańskiej plaży (btw Niebiańska plaża z Leonardo była kręcona na wyspie Phi Phi – około godziny drogi łódką od miejsca, w którym się znajdowaliśmy, jednak podobno nie warto jechać tam w porze monsunowej, może następnym razem…).



Po niebiańsko-plażowych zachwytach czekał nas pyszny lunch na łódce, ryż, owoce morza, kurczak, owoce, warzywa w różnych postaciach…Jestem bardziej niż pewna, że w przeciągu ostatniego miesiąca zjadałam więcej krewetek i kalmarów niż w ciągu całego mojego życia. Krewetki w sosie z nerkowców, same głęboko smażone, w sosie z trawą cytrynową i imbirem, w zupie Tom yam, z chilii…i wiele wiele innych. Po lunchu czekała nas jeszcze jaskinia diamentów – nazwa wcale nie z powodu diamentów, ale wytrącających się kryształów soli, jak dobrze pamiętam. Dzień naprawdę bardzo udany, pełen wrażeń, a na zakończenie już we własnym dwuosobowym zakresie kolacja w niezwykle klimatycznej knajpie On the rock z widokiem na rozczochrane morze. Pełna romantyka. Świetna obsługa, muzyka, świece, przepiękny widok, elegancko podane jedzenie…a ceny jak w średniej knajpie Warszawie (tak wiem, zdjęcia robi się przed jedzeniem:))










Drugiego dnia postanowiliśmy skorzystać z zaproszenia J.J., który zaofiarował nam się, że zrobi nam tournee po wyspie, my zapłacimy mu tylko za paliwo. No czemu nie…Także kolejny dzień rozpoczęliśmy dość wcześnie, z lekkim ubytkiem mocy po wieczornym drinkowaniu i zakatarzeni po działającej całą noc klimatyzacji.

















Rozpoczęliśmy od punktu widokowego (kilkaset metrów n.p.m.) z widokiem na naszą i sąsiednie plaże (Kata Beach, KataNoi Beach, Patong Beach), a następnie posąg Buddy (budowany od kilku dobrych lat, pretendujący do bycia największym posągiem Buddy w Tajlandii), Chalong Wat (największa świątynia na Phuket – pojutrze zjeżdża się tu ponad 1000 mnichów z całej Tajlandii, aby modlić się o zdrowie króla przebywającego aktualnie w szpitalu. Tajowie bardzo kochają swojego króla, mimo, że pełni funkcję głównie reprezentacyjną).



J.J. wprowadził nas trochę w buddyzm, opowiadając o życiu Buddy i różnych niuansach religii – filozofii drogi środka – spokojnego życia, wypełnionego medytacją, współczuciem i zrozumieniem. I cos w tym faktycznie jest – poznani przez nas Tajowie bez wyjątku byli uprzejmi, sympatyczni, spokojni.

Na pewno zaskoczyło nas też tradycyjne podejście do małżeństwa, chyba bardziej wynikające z tradycji rodzinnych niż buddyzmu. J.J. był przekonany, że jesteśmy małżeństwem, choć on sam właśnie rozstał się po 8 czy 10-letnim związku. Mimo, iż myślę, że J.J. ma 36-38 lat , to przez 4 lata mieszkał ze swoją partnerką w pełnej konspiracji przed obiema rodzinami. Jak rodzice JJ przyjeżdżali w odwiedziny, to partnerka wyprowadzała się do hotelu i odwrotnie. Rodzina i małżeństwo są wartościami wybitnie cenionymi w społeczeństwie tajskim.

Po zwiedzaniu miejsc świętych, nadeszła pora na bardziej prozaiczną część pobytu w Tajlandii, czyli zakupy. W pierwszej kolejności, pojechaliśmy do sklepu jubilerskiego Wang Talang - mimo wyraźnych oporów i braku chęci z mojej strony, bo ani nie noszę biżuterii, ani chyba jej nie potrzebuję. Sklepy z biżuterią, kamieniami szlachetnymi i półszlachetnymi są bardzo popularne w Tajlandii i wielu Europejczyków przyjeżdża na zakupy ze względu na konkurencyjne ceny i wysoką jakość wyrobów m.in. aby pobudzić wzrost i utrzymać konkurencyjność tajskiej branży jubilerskiej, rząd Tajlandii zniósł cło importowe na kamienie szlachetne i surowce potrzebne do wyrobu biżuterii.
No i tak od słowa do słowa, przy nachalnym wparciu sprzedawczyń i dobrym sercu i zasobnym portfelu Jarka:) stałam się właścielką ślicznego, skromnego pierścionka z białego złota, z cytrynem i cyrkoniami….


Dodatkowo pokupowaliśmy jeszcze jakieś tajlandzkie souveniry do domu (jak podkładki pod pierścionkiem:)), szybki jeszcze wypad do outletu, i czas na żarełko – (btw chyba stałam się maniakiem jedzeniowym, ale nie sposób tu inaczej).J.J. zabrał nas do restauracji z widokiem na miasto Phuket (czasu ani ochoty na zwiedzanie miasta już nie starczyło). Stajemy się trochę monotonni w tym naszym jedzeniu, bo po raz kolejny Tom Yam – zupa, w której zakochaliśmy się w Malezji i krewety, krewety, krewety. Po knajpie postanowiliśmy rozstać się J.J. i wrócić na krótką drzemkę do hotelu.


Wieczorne wyjście umililiśmy sobie jeszcze masażem tajskim. Masaż był synchroniczny tzn. byliśmy sami, osłonięci kotarami od pozostałej części salonu i każdy z nas miał swoją masażystkę, także mogłam obserwować (= kontrolować:)) jak tam Pani Tajka masuje Jarka:) Jestem pełna podziwu dla tych kobiet - siły mają co nie jeden facet, powyginały nas we wszystkie możliwe strony, postrzykało wszystko co możliwe, dużo bólu, ale już po - zdecydowany relaks i pozytywne odczucia. Pełna godzina przyjemności za całe 200BHT czyli 18 PLN…wolę nawet nie myśleć ile z tego dostają do ręki. A skoro już jesteśmy przy masażu tajskim i różnym asocjacjom z tym związanym ……Tajki szaleją, kuszą, nęcą, mimo, że zdecydowanie nie byliśmy w sezonie, wiele klubów, barów czeka na odpowiednią, chyba głównie męską klientelę. Dziewczyny stoją skąpo ubrane przed barami albo tańczą albo siedzą przy stolikach i zapraszają na drinka, a w zasadzie żeby im kupić drinka – wydaje się, że moja obecność specjalnie nie odstraszała i nie odwodziła od pomysłu zwodzenia Jarka na pokuszenie(a może to właśnie o mnie chodziło:)). Warto również podkreślić, że mimo iż w głowie mamy jakiś tam na pewno stereotyp seksturystyki uprawianej przez Europejczyków w Tajlandii, to jakieś prawie 90% korzystających z usług seksualnych Tajek to azjatycka część płci brzydkiej: Tajowi, Chińczycy, Japończycy).

Niedziela i już powrót, czasu starczyło nam już tylko na śniadanie, pakowanie i krótkie wyjście na plaże – o 11 jechaliśmy już na lotnisko.




Sam Phuket to zdecydowanie opcja na 2-3 dni, teraz było miło, przyjemnie, bo ciągle coś robiliśmy si się zorganizowaliśmy, ale leżenie na plaży w peak season i głośne knajpy, bary to chyba nie do końca jest to co byśmy lubili. Także na Phuket raczej nie wrócimy, ale do Tajlandii….oj tak. J.J. „sprzedał” nam też ciekawy pomysł: coraz więcej Europejczyków kupuje sobie mieszkania w Tajlandii, celem spędzenia tu emerytury. Sprzedają mieszkania w Europie i kupują dużo taniej mieszkania tutaj i jeszcze spokojnie mogą żyć z tego co im zostanie – ceny na Phuket zaczynają się od 3000000 BHT (265 000PLN) za 50 m2 apartament….Jest to jakaś myśl….

Więcej zdjęć jak zawsze na Picassie: https://picasaweb.google.com/akowalinska/Phuket912062011#

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz