środa, 1 czerwca 2011

Eastern Singapore

Kolejny dzień w Singapurze, kolejne niesamowite miejsce. Wczoraj moim celem stała się wschodnia część Singapuru (namacalnie to odległość 17 stacji metra, raz tylko zmieniając linię – ok. 45 min. + jakieś 15 min. dojazdu do metra), a dokładnie okolice Joo Chiat Road, wzdłuż której mieszczą się oryginalne, osławione w Singapurze i nie tylko PERANAKAN SHOPHOUSES (nie mam pojęcia jak przetłumaczyć z sensem shophouse – budynki, głównie o niskiej zabudowie, w których mieszczą się sklepy oraz części mieszkalne).

Słowo Peranakan pochodzi z czasów kolonialnych i jest określeniem potomków chińskich imigrantów, którzy przybywali m.in. na Półwysep Malajski w kilku falach począwszy od XVI wieku, żeniąc się często z miejscowymi kobietami. Większość z nich osiedliła się w miastach położonych na zachodnim wybrzeżu Półwyspu Malajskiego, stąd ich angielskie określenie Straits Born Chinese (Chińczycy znad Ciesniny): męski Peranakan to Babas (zupełnie nie intuicyjnie), żeński to Nonya.


Ogólnie rzecz biorąc kultura Peranakan jest połączeniem kultury lokalnych mieszkańców i chińskich handlarzy –bardzo wiele podobieństw do tradycyjnej chińskiej kultury, jednak z pewnymi drobnymi różnicami w tradycji, sposobie mówienia no i oczywiście kuchni. Kulturę Peranakan można znaleźć nie tylko w Singapurze, ale też w Malezji i Indonezji. Większość Peranakan (boję się odmieniać) skłania się raczej ku religii chrześcijańskiej na skutek wpływów misjonarzy francuskich, holenderskich, portugalskich i angielskich, ale można też wśród nich znaleźć wyznawców islamu i buddyzmu. Unikatowy język, którym się posługują to rodzaj dialektu – mix Hokkien (dialekt chińskiego), malajskiego, angielskiego z domieszką holenderskiego, a nawet portugalskiego.




Wracając jednak do meritum, shophousy ciągną się wzdłuż prawie całej Joo Chiat Road, a także w najbliższych okolicach. Zawartość shophousów jest naprawdę różnorodna, począwszy od sklepów z artykułami gospodarstwa domowego, przez sklepy z rowerami,a nawet salon samochodowy, szkoły, kończąc na niezliczonej ilości restauracji i zamkniętych pubów (tak, tak z dziewczynami też, podobno. Mimo, iż prostytucja w Singapurze jest oczywiście nielegalna – do lat 30tych była nie tylko legalna, ale i bardzo rozpowszechniona, przede wszystkim wśród chińskiej społeczności, nie wspominając o epidemiach chorób związanych z tematem – w okolicach Joo Chiat Road podobno jest obecna, nie ścigana przez lokalne władze. I nawet założę, się że trafnie rozpoznałam tzw. sex-bary, choć oczywiście nigdzie nie ma ani słowa, znaku-sygnału, no ale wiadomo kobieca intuicja….




Zdecydowanie najbardziej efektowną ulicą jest Koon Seng Road z bajecznie odrestaurowanymi shophousami. Stojąc przed nimi poczułam, że to jest moje miejsce i tu chciałabym mieszkać, a dokładnie w turkusowym poniżej:



Niesamowite barwy, multikolorowe fasady, niezwykłe formy, cudne zdobienia, zjawiskowe szczegóły wykończeń, dla mnie arcydzieła. Akurat w momencie największego mojego zachwytu, największa z największych chmura również okazała swe wzruszenie, także zdjęcia mogą być nieco nierówne na skutek walki z parasolem, przewodnikiem i aparatem jednocześnie.






Klimat niesamowity, porywający, bajkowy, doskonale wpasowujący się w moje wyobrażenie o domu. Wszystkie shophousy na Koon Seng Road są aktualnie mieszkaniami, cóż – pozazdrościć mieszkańcom. Wnętrza są zazwyczaj bardzo przestronne i pozwalają poszaleć z inwencją (widziałam w Expat Living – czasopismo dla expatów –„ tych bogatych”, dostałam parę numerów od znajomej Niemki; jak ludzie przerabiają właśnie shophousy na powierzchnie wyłącznie mieszkalne - rewelacja).














Niemniejsze wrażenie robią shophousy znajdujące się na East Coast Road, poprzecznej ulicy do Joo Chiat. I tak na pod numerem 113 znajduje się Rumah Bebe (www.rumahbebe.com), którzy sprzedaje buty, torebki, tradycyjne ubiory kobiet Nonya – kebaya and sarong (trzeba mi jeszcze odwiedzić Peranakan Museum, żeby mieć pełne wyobrażenie jak to wszystko wyglądało). Ostatnio obserwuje się rosnącą samoświadomość kulturową w młodym pokoleniu i tak na przykład młode kobiety kupują suknie ślubne w stylu Nonya.






W trakcie mojej wschodniej ekspedycji zobaczyłam też świątynie Kuang Im Ting Temple, dedykowaną Kuan Yin (bóstwu łaski i przebaczenia) i Sri Senpaga Vinayagar Temple. Przyznam szczerze i bez bicia, że nie penetruje każdej hinduskiej czy buddyjskiej świątyni z bardzo prozaicznego powodu, nie zawsze mam ochotę zdejmować buty, zwłaszcza po kilkugodzinnym spacerze…Natomiast to co mnie już wcześniej zaskoczyło jako kompletnego laika w obszarze buddyzmu, to, że buddyści (hinduiści również) swoim bóstwom składają ofiarę w postaci: owoców, słodyczy, kwiatów, liści, wody także widok czekoladek, wafelków i pomarańczy w świątyniach wystawionych przed posągami nie powinien nikogo dziwić. (wiem, ze nie powinnam, ale swoją drogą jestem ciekawa co się potem z tym dzieje).



Po kilkugodzinnym dreptaniu niezmiernie miło było zakończyć dzień w East Cost Parku…pozytywne zdziwienie…coś na kształt: "bunkrów nie ma , ale też jest zajebiście". Chwila resetu pod palmą i znów w drogę, bo do domu daleko…


Więcej zdjęć na: https://picasaweb.google.com/akowalinska/EasternSingapore#
- automatyczne przekierowanie po kliknięciu na tytuł postu.

1 komentarz:

  1. Dokładnie wiem co miałaś na myśli mówiąc o turkusowym shophousie, to samo poczułam kiedyś do pewnej hiszpańskiej kamienicy :)

    OdpowiedzUsuń