sobota, 4 czerwca 2011

Little India

Wczorajszy dzień spędziłam w Little India – jednej z najstarszych i najkolorowszych dzielnic Singapuru. Nie była to właściwa pierwsza moja wizyta w tej okolicy (Jarek zabrał mnie na kolację drugiego dnia po przylocie; byłam też potem sama na zakupach w osławionym sklepie, o którym poniżej), ale pierwsza wycieczka mająca na celu zobaczenie czegoś więcej niż restauracje i sklepy, a dokładnie zrobienie 3km trasy - Little India Walk – polecanej przez Lonely Planet. Początek, jak i koniec trasy to stacja metra Little India (Northern-East Line).


Trasa prowadzi głównymi drogami jednokierunkowymi Sarangan Road (jedna z najstarszych singapurskich ulic) i Jalan Besar, połączonymi Petain Road. Little India to kolejne przepiękne budynki w stylu Peranakan (w tym niesamowity "kolonialny" kompleks wzdłuż Petain Road - powyżej), tutaj jeszcze chyba bardziej kolorowe, ale też "przybrudzone" niż gdziekolwiek indziej - za każdym razem robią na mnie niesamowite wrażenie, zwłaszcza w kontraście do wysokich molochów w pozostałej części Singapuru.


No i Hindusi, tak w zwykłych ubraniach, jak i tradycyjnych strojach, wszechobecni wszędzie.(Pod tym względem Singapur jest dla mnie niesamowity, że w odleglości 2 stacji metra, dokładnie np. między City Hall i Little India świat zmienia się diametralnie - od wysokich wieżowców, wygarniturowanych businesmenów i naszpilkowanych bizneswomen po swojską atmosferę, zapachy, gwar hinduskiej dzielnicy i też większy bród niż w innych singapurskich dzielnicach, ale też pewnie mniejszy niz w jakiejkolwiek dzielnicy w Indiach). Little India najbardziej chyba impresywnie objawia się w weekendowy wieczór, kiedy wychodząc z metra odbijasz się od fali hinduskich imigrantów - tysiące mężczyzn stojących na ulicy, rozmawiających ze sobą, przez telefon, milczących, śmiejących się, obserwujących, śpiewających, trzymających się za ręcę….


Każdy zakątek Little India to miejsce handlu: przyprawy, tekstylia, materiały, suweniry, złoto, ubrania, girlandy ze świeżych kwiatów - wszystko w promocji (2 for 1, 3 for 10$ itd.) Sprzedają naprawdę wszystko, a zarobione pieniądze przesyłają do swoich rodzinnych domów, gdzieś daleko w Indiach – w Little India znajduje się wiele oddziałów Western Union i tym podobnych instytucji umożliwiających transfer pieniędzy z Singapuru do wybranego zakątka globu.





W temacie zakupów nie sposób nie wspomnieć o Mustafa Center – hinduski shopping complex, otwarty 24/7, który jest znany chyba wszystkim turystom zwłaszcza tym odwiedzających Singapur tylko przelotem – wiele linii lotniczych organizuje turystom oczekującym kilka, kilkanaście godzin na kolejny lot w Singapurze, wycieczkę po mieście, w tym własnie wizytę w Mustafie, choć oczywiście robią tu również zakupy, a może nawet przede wszystkim hinduskie rodziny. W Mustafie znajdziecie wszystko, jak nie ma tego w Mustafie to znaczy, że nie istnieje:) począwszy od sprzętu elektronicznego, przez wyposażenie domu, hinduskie stroje (poluje na jedno coś sari-podobnego), żywność po kosmetyki i wiele, wiele innych i co najważniejsze, z reguły tańsze niż w innych sklepach w Singapurze.(za pierwszym razem kupiłam m.in., co prawda chińską -wspomnienie z dzieciństwa- maść tygrysią; obecnie namiętnie kupuję też gotowe hinduskie potrawy – różnego rodzaju paneer(ser indyjski), masale etc.) Sam sklep zajmuje powierzchnię 4 czy 5 pięter, a wyglądem nieco przypomina nasze stare dobre Domy Towarowe Centrum.








Little India to oczywiście też świątynie, jak na przykład Sri Srinivasa Perumal Temple do dedykowana Vishnu – główne bóstwo w hinduiźmie (i tym razem poparzyłam sobie stopy - wiedziona pokusą wejścia do środka, nie uwzględniłam temperatury rozgrzanego chodnika) oraz Sakaya Muni Budda Gaya temple, nazywana potocznie świątynią 1000 świateł, założona przez tajskiego mnicha.









Za każdym razem świątynie buddyjskie i hinduskie urzekają mnie swoim bogactwem i przepychem, zdobieniami, złoceniami, rozmaitymi figurkami – mają w sobie cos niezwykle bajkowego i mistycznego i myślę nawet, że są chyba bardziej przyjazne niż budowle chrześcijańskie. Niemniej jednak posąg Buddy w tej ostatniej może być nieco przytłaczający (15 metrów, 300 ton).









Tak jak przez ostatnie tygodnie chodząc po różnych zakątkach Singapuru, czułam się kompletnie bezpłciowa tak w Little India, sama szwendając się w różnych mniej lub bardziej popularnych zaułkach stałam się nieświadomie obiektem zainteresowania męskiej części społeczności hinduskiej. Nie wspominając o spojrzeniach, uśmiechach, obgadywaniu, usłyszałam na przykład, że „very lucky face you haaaaaave” przy czy nie odgadłam intencji autora, czy to że ładna, czy że szczęśliwa czy że może przynosząca szczęście. Nawet to miłe takie, biorąc pod uwagę, że na co dzień poruszam się w za dużych spodenkach, starym T-shircie, bejsbolówce na głowie i z plecakiem na plecach, co z założenia powinno czynić mnie istota aseksualną, ale jak widać w każdym zakątku znajdzie się koneser:)






Wracając do mojego spaceru, wydłużyłam sobie nieco trasę proponowaną przez Lonely Planet , żeby zobaczyć jeszcze za jednym razem Sultan Mosque, znajdujący się trochę dalej od Little India MRT Station, w Arab Quarter. Tym samym – niestety lub stety ominęłam ulice, gdzie wciąż podobno można spotkać wróżki z papugami – mówisz imię swoje, partnera, a papuga wyciąga kartę z waszym przeznaczeniem. Ja tam chyba jednak wolę brać los w swoje ręcę, niż dziób papugi, także strata raczej niewielka. Meczet Sułtana to największy meczet w Singapurze – ten aktualny, z 1928, zastąpił pierwowzór z 1828 zbudowany przy dużym wsparciu finansowym kompanii wschodnioindyjskiej. Biorąc pod uwagę, że Singapur nie jest krajem wyłącznie muzułmańskim, budowla jest dość imponujących rozmiarów – główna hala modlitewna może pomieścić ok.5000 wyznawców - Sultan Mosque jest aktualnie „czynną" świątynią.





OK, ale żeby nie było, że ja tak ciagle tylko kulturalnie i 30 cm ponad chodnikami to dziś spędzam cały dzień na robotach domowych. Nie dostaliśmy Malezyjki w pakiecie (jakkolwiek nie fajnie to brzmi - nie to, ze nie dostaliśmy:) - prawda jest taka, że jednym z bonusów wielu kontraktów ekspackich jest zapewniona pomoc domowa albo niania i głównie są to kobiety z pobliskiej Malezji. Ogólnie większość tzw.blue-collar workers to przybysze z Malezji, Filipin, Indonezji, Indii, pracujący za naprawdę niewielkie pieniądze i to także na ich pracy Singapur buduje swoją potęgę gospodarczą. Także dzisiaj sprzątam, pierę, smażę krewety, a jutro na lotnicho po ukochaną przesyłkę (wierzcie, nie wierzcie, najlepszy towar w mieście:)).Miłego weekendu.

Na wyraźne życzenie jednej z czytelniczek po naciśnięciu tytułu postu ukaże się mapka googlowa. Wiem Moniś, że akurat Little India jest Ci zapewne dobrze znana, ale będę też tak robiła w odniesieniu do kolejnych wpisów.

1 komentarz:

  1. Poproszę jakiś reportaż z tego co wy tam jecie :) Brakuje ci już chrzanu? :-P

    OdpowiedzUsuń