wtorek, 28 czerwca 2011

Polski akcent

W ten weekend mieliśmy niesłychanie przemiłą okazję gościć znajomych z Polski. Mieć możliwość obcowania z polskimi przyjaciółmi w Singapurze – bezcenne. Krzysiek (poznaliśmy się na wymianie w Niemczech) aktualnie podróżuje po Azji z koleżanką z liceum, także Singapur był jednym, zaledwie dwudniowym, ale skromnie jestem przekonana, że jednym z najfajniejszych punktów napiętego planu z początkiem w Bankogu, przez Phuket, Malezję i Kuala Lumpur, Singapur, po Hongkong i Macau i powrót przez Tajlandię. Zatem przy tej okazji jeszcze raz wszystkich nie zaproszonych - zapraszam, tych zaproszonych namawiam do podjęcia konkretnych ruchów, a na tych co się już szykują – czekam niecierpliwie.

Przyjazd znajomych, a także piątkowe urodziny Jarka zmobilizowały nas w końcu do ruszenia w miasto (choć w zasadzie poprzedni weekend też był z „wychodnym”, choć chyba nic o tym nie pisałam). W porównaniu z Polską zdecydowanie rzadziej imprezujemy bo A. drogo, B. do centrum daleko, C. nie ma takich super znajomych co w PL, co nie oznacza oczywiście, że tu jakąś abstynencką propagandę uprawiamy. Nie no, aż tak źle to nie jest - czasem po prostu zostajemy z Jackiem D. w domu.





Piątkowy z Jarkiem, a sobotni z Jarkiem, Krzyśkiem i Gosią wieczór spędziliśmy w Chijmes (www.chijmes.com.sg). Chijmes to przepiękny historyczny kompleks w samym centrum miasta - Victoria Street - , niedaleko równie historycznego i światowej sławy Raffles Hotel. Chijmes, niegdyś siedziba klasztoru żeńskiego (Convent of the Holy Infant Jesus (CHIJ)) dziś jest niezwykle klimatycznym i estetycznym zagłębiem barów, restauracji, klubów i artystycznych sklepów. Przez ponad 100 lat klasztor był również sierocińcem i miejscem oddawania potomków z ubogich i rozbitych rodzin bądź po prostu niechcianych dzieci (the Gate of Hope) – z ciekawostek np. przyjmowano wiele chińskich dziewczynek urodzonych w roku Tygrysa, ponieważ zabobonnie wierzono, że „tiger girls” przynoszą pecha i sprowadzają nieszczęścia na rodzinę… czego to ludzie nie wymyślą… BTW Jarek to „tiger boy”, ja niestety „dog girl” – świadomie nie używam polskiego odpowiednika:)




Wracając do Chijmes, zamieszczam dodatkowo dzienne zdjęcia (robione kiedyś przeze mnie podczas jednej z pierwszych wycieczek miastoznawczych), bo na nocnych niestety niewiele widać.



Niezaprzeczalnym atutem miejsca jest fakt, że można swobodnie przemieszczać się miedzy poszczególnymi miejscami, nigdzie nie płacąc za wstęp, dowolnie wybierając gdzie, z kim i za ile się pije. Niewątpliwie silną stroną jest także muzyka na żywo: singapurskie kapele grające niezwykle zróżnicowany repertuar, włącznie z muzyka klubową. Niesamowity klimat, świetne nagłośnienie, ekspresja, emocje i dobry kontakt z publicznością. Byliśmy naprawdę zachwyceni…...do momentu kiedy tańcząć z Krzyśkiem przy samej scenie zauważyliśmy, że słyszane dźwięki nie zawsze pokrywają się w 100% z gestykulacją i ruchami ust „artystów”, także chyba jednak playback. Live playback. Tak czy siak musieli to i tak wcześniej jakoś nagrać - głosy i talenty niesamowite (no chyba nagrywali ci sami co występowali… chociaż tutaj naprawdę wszystko jest możliwe).



Z nowych miejsc i typowo turystycznych atrakcji odwiedziliśmy również razem singapurskie ZOO i wieczorne safari wśród najróżniejszych przedstawicieli królestwa zwierząt, mniej lub bardziej niebezpiecznych.


Niestety nie można było robić zdjęć z fleszem co by nie drażnić zwierzaków, no a opisywanie agonistycznych i innych zachowań zwierząt to chyba nie temat na bloga, a przynajmniej nie mojego…

wtorek, 14 czerwca 2011

Phuket - Tajlandia

Zeszły tydzień nic nie pisałam, ale już nadrabiam zaległości z nawiązką:). Ostatni przedłużony o piątek weekend spędziliśmy w Tajlandii, a dokładnie na Phuket. Phuket to największa wyspa Tajlandii położona na Morzu Adamańskim przy zachodnim wybrzeżu Półwyspu Malajskiego. Dla zainteresowanych szczegółami dodam, że lot na trasie Singapore-Phuket trwa 1h40min i kupując z jakimś 3 tygodniowym wyprzedzeniem można polecieć za ok.1100PLN (2 osoby/2 strony/tanie linie Tiger Airways). Biorąc pod uwagę, że aktualnie w Tajlandii trwa pora deszczowa (dla porównania w Singapurze nie ma wyodrębnionych pór roku, cały rok gorąco i wilgotno) trochę obawialiśmy się pogody, natomiast udało nam się spędzić 3 dni bez żadnej kropli deszczu. Jest oczywiście mniej słońca, choć równie ciepło jak w porze suchej no i występują silne wiatry monsunowe, które raczej uniemożliwiają kąpiel w morzu czy snorkelling, chociaż dla amatorów surfingu czy po prostu taplania się w falach, jak poniżej, warunki idealne.


Wylądowaliśmy w czwartek, ok 19 czasu lokalnego (1h różnicy w stosunku do Singapuru) i po załatwieniu wszystkich formalności związanych z wizą (wiza aktualnie kosztuje 1000BHT, czyli 90PLN na 14 dni, przy czym każdy nowy pobyt wymaga nowej wizyty, także biorąc pod uwagę nawet weekendowe wypady - tak jak dla nas - trzeba się niestety liczyć z dodatkowymi kosztami) ruszyliśmy w drogę do hotelu. Aaa, jeszcze wspomnę, że tym razem to nie ja musiałam się borykać z przeprawą paszportową. Okazało się, że jakiś Nowak o imieniu Tomasz, czyli drugie imię Jarka, ma zablokowany paszport i wstęp do Tajlandii. Także Jarek musiał się ostro tłumaczyć, że Nowaków u nas w bród i po kilku dobrych minutach wyjaśnień, poszukiwać, przeszukiwań baz został w końcu wpuszczony do kraju podobno wiecznie uśmiechniętych ludzi (w drugą stronę historia się oczywiście powtórzyła).
Na lotnisku czekał na nas pracownik hotelu z tabliczką z moim nazwiskiem - jak poniżej – także od razu zorientowaliśmy się, że komunikacja w języku angielskim będzie co najmniej ograniczona.



Z lotniska na nasza plażę Kara Beach (zachodnia część wyspy jest dużo bardziej atrakcyjna turystycznie ze względu na piaszczyste plaże) jechaliśmy około godziny, przy czym kierowca okazał się być chyba niespełnionym Kubicą, wielokrotnie przekraczał dozwoloną prędkość, finezyjnie manewrując między samochodami, motorynkami i wszystkim innym, co się pojawiało na drodze. Dodatkowo ostre disco w głośnikach momentalnie pozwoliło nam się wczuć w klimat wakacyjnej przygody:)


Hotel okazał się być bardzo przyjemny, a najprzyjemniejsze jest to, że o tej porze roku ceny średnio są niższe o 40% w porównaniu do cen w sezonie, także 3 noce w naprawdę przyzwoitym miejscu z dobrymi, lokalnymi śniadaniami kosztowały nas 300PLN za 2 osoby. No niestety człowiek ma ciągle w głowie przelicznik złotówkowy, jednak w Tajlandii zdecydowanie milej się przelicza niż w Singapurze.
Po szybkim zakwaterowaniu, szybki spacer po okolicy, owoce morza, piwko etc. (ja zawsze optuje za tajlandzkim piwem Chang – chang to trąba słonia po tajsku, kupuję je nawet w Singapurze – co prawda trochę zostałam zbita z tropu jak znajomy Taj, o którym będzie jeszcze mowa poniżej, powiedział, że dla niego jest zdecydowanie za mocne - ale wiadomo nasza polska, nawet damska głowa, przebija azjatycką kilkukrotnie). Okolice hotelu to niezliczona ilość knajp, sklepów z pamiątkami, ubraniami etc., niczym w zasadzie nie różniąca się znacząco od wielu podobnych w Turcji czy Egipcie czy też niektórych europejskich kurortach - szczerze, aż strach pomyśleć jak to wygląda w sezonie.



Następnego dnia – piątek - wczesna pobudka 7 rano i wypad kajakowy. Z hotelu odebrał nas pracownik Sea Canoe i pojechaliśmy do Ao Por Pie, miejscowości portowej w północno wschodniej części wyspy. J.J. okazał się od bardzo serdecznym, komunikatywnym, biegle władającym angielskim Tajem. Wszystkie rezerwacje były robione na moje nazwisko i zdecydowana większość osób miała nas za Rosjan, tak po nazwisku???, jak i po urodzie. Już pierwszego dnia w knajpie od razu dostaliśmy rosyjskie menu. Polaków na Phukecie podobno jak na lekarstwo.Celem naszej wycieczki była zatoka Phang Nga, osławiona m.in. przez film Jamesa Bonda „Człowiek ze złotym pistoletem”. Nie wiem, nie widziałam, ale podkreślają to w każdym przewodniku i ustnym przekazie. Phang Nga Bay leży pomiędzy Phuket a kontynentalną częścią Tajlandii na półwyspie Malajskim i obejmuje 42 wyspy.


Pomysł z kajakami zrodził się, bo chcieliśmy spędzić ten czas aktywnie i poczuć trochę kontaktu z naturą, choć decyzja nie była łatwa, bo A. impreza stosunkowo droga B. większość firm owszem organizuje wypady kajakowe, ale wyłącznie z przewodnikiem na kajaku co z założenia dla nas nie było atrakcyjne. Po kilkudniowym searchu udało mi się znaleźć firmę Sea Canoe, która jako chyba jedyna organizuje wypady self-paddlingowe, czyli w naszym rozumieniu „normalne”. Inne firmy, rekomendowane w różnych przewodnikach, odpisywały - super poprawnym angielskim - że nie organizują takich wypadów ze względów bezpieczeństwa i że oczywiście zapraszają na kajaki z przewodnikiem albo pływanie łódką po zatoce, opisywały jak to u nich jest wspaniale i wszyscy się cieszą, wspominają, kochają bla bla bla. Uznaliśmy, że to chyba przesada z tymi zasadami bezpieczeństwa, choć żadne z nas nie pływało nigdy kajakiem na morzu, ale nie ukrywam, że przez chwilę miałam wątpliwości, jak w Sea Canoe łamaną angielszczyzna odpisali mi tylko że trip jest by you paddle by yourself kayak sit on top. Good activity to fix your muscle i tylko tyle, no ale z drugiej strony pomyślałam im mniej marketingowej paplaniny, tym bardziej zawodowi przewodnicy i bardziej atrakcyjna impreza (wiem wiem, że to tak nie zawsze jest, ale często….). Jak tylko J.J po nas przyjechał okazało się że jesteśmy jedynymi osobami na self –paddling, cała reszta (10 osób) płynie z przewodnikiem. Tjaaaa……... Samochodem dojechaliśmy do Ao Por Pie, trochę czekania na resztę grupy wykorzystane na robienie zdjęć, w tym ladyboya (choć wciąż bardziej boya niż lady), a potem kurs poniższym pojazdem na pomost do łódki, no i w końcu - sama łódka.





Pogoda można powiedzieć, że nam dopisała, ciepło, ale nie upalnie, lekko zachmurzone niebo, ciepły wiatr, płynęliśmy około godziny do pierwszych wysp zatoki. Jako selfpaddlingowcy zostaliśmy spuszczeni na wodę jako pierwsi i jako jedyni mieliśmy kajak, który dla mnie jest tym, co naturalnie rozumiem przez słowo kajak. Reszta (ze zdecydowaną przewagą Niemców) miała coś w stylu kajako-pontonów. Peter – nasz przewodnik płynął w kajaku obok.
….No i wcale nie taki „piece of cake” jak się okazało już na wodzie - fale były dość duże, wiało pewnie około 5-6 w skali Beauforta, spychało kajak w stronę skał…O ile ja jestem i lubię być organizacyjną stroną wszelakich przedsięwzięć, i mogę wszystko załatwić, przygotować, uzgodnić, to jednak trzeba przyznać, że Jarek jest w 100% stroną wykonawczą tychże planów. Przyznam szczerze i bez bólu, że z koleżanką tudzież z jakimś chuderlawym kolegą w życiu bym nie dała rady na tych falach. Potrzebny jest facet i już. Silny facet. Odważny facet:) Także podczas, gdy Jarek ostro walczył z żywiołem, moim jedynym zadaniem było złożenie wiosełka i pilnowanie, by nie wpadło do wody:) no i utrzymanie spokoju ducha. No i jeszcze robienie zdjęć, co przy ciągłym chybotaniu wcale nie było takie proste.



Trochę strachu (mojego), ale warto było....doznania niesamowite, widoki bajkowe, wysepki wyrastające nagle z wody, niesamowite formacje skalne, stalaktyty, stalagmity, stalagnaty i inne wyuczone na lekcjach geografii kształty. Po kilkunastu minutach walczenia na falach wpłynęliśmy do pierwszej jaskini – nietoperzy.
Całkowita ciemność, wąskie przejścia, wymagające delikatnych manewrów, jedynie światło latarki pozwala dostrzec tysiące malutkich nietoperzy podwieszonych u sufitu jaskini, a po wypłynięciu z jaskini do wnętrza laguny – totalna cisza przerywana odgłosami ptaków, owadów, roślinność i drzewa rosnące w niesamowitych warunków na zboczach wapieni i przedstawiciele najróżniejszych zwierząt, jak na przykład poskoczki mułowe, w mojej nomenklaturze widniejące jako rybo-płazy


Przy zwiedzaniu wszystkich jaskiń trzeba być świadomym zmiennych pływów, gdyż wpłynąć do jaskini można tylko przy odpływie, ale też w odpowiednim momencie, żeby nie było za płytko.
Dodatkową atrakcją lagun są niesamowite formacje drzewne – mangrove – po polsku namorzyny, żyjące tylko w strefach pływów, które dzięki ogromnemu korzeniowi z powodzeniem czerpią wszystkie składniki niezbędne do życia, również w okresach odpływów.


Peter opowiadał nam bardzo wiele ciekawych historii o tym co widzimy i czego nie widać gołym okiem - kolejny wiecznie uśmiechnięty, z wypisanem spokojem na twarzy Taj. Dzięki temu, że jako jedyni zdecydowaliśmy się na self-paddling mieliśmy indywidualną eksploracją ze świetnym przewodnikiem i pełną swobodą działań.


Podczas gdy pozostała cześć ekipy pływała łodzią wokół wysp i tylko wpływała na swoich pontono-kajakach do jaskiń, my ostro (no okej głównie Jarek:)) wiosłowaliśmy wzdłuż wysp. Przed przerwą lunchową zahaczyliśmy o małą wysepkę ze śliczną, maleńką plażą, totalna dzicz jakbyśmy byli sami na świecie….no i Peter:). Klimaty niebiańskiej plaży (btw Niebiańska plaża z Leonardo była kręcona na wyspie Phi Phi – około godziny drogi łódką od miejsca, w którym się znajdowaliśmy, jednak podobno nie warto jechać tam w porze monsunowej, może następnym razem…).



Po niebiańsko-plażowych zachwytach czekał nas pyszny lunch na łódce, ryż, owoce morza, kurczak, owoce, warzywa w różnych postaciach…Jestem bardziej niż pewna, że w przeciągu ostatniego miesiąca zjadałam więcej krewetek i kalmarów niż w ciągu całego mojego życia. Krewetki w sosie z nerkowców, same głęboko smażone, w sosie z trawą cytrynową i imbirem, w zupie Tom yam, z chilii…i wiele wiele innych. Po lunchu czekała nas jeszcze jaskinia diamentów – nazwa wcale nie z powodu diamentów, ale wytrącających się kryształów soli, jak dobrze pamiętam. Dzień naprawdę bardzo udany, pełen wrażeń, a na zakończenie już we własnym dwuosobowym zakresie kolacja w niezwykle klimatycznej knajpie On the rock z widokiem na rozczochrane morze. Pełna romantyka. Świetna obsługa, muzyka, świece, przepiękny widok, elegancko podane jedzenie…a ceny jak w średniej knajpie Warszawie (tak wiem, zdjęcia robi się przed jedzeniem:))










Drugiego dnia postanowiliśmy skorzystać z zaproszenia J.J., który zaofiarował nam się, że zrobi nam tournee po wyspie, my zapłacimy mu tylko za paliwo. No czemu nie…Także kolejny dzień rozpoczęliśmy dość wcześnie, z lekkim ubytkiem mocy po wieczornym drinkowaniu i zakatarzeni po działającej całą noc klimatyzacji.

















Rozpoczęliśmy od punktu widokowego (kilkaset metrów n.p.m.) z widokiem na naszą i sąsiednie plaże (Kata Beach, KataNoi Beach, Patong Beach), a następnie posąg Buddy (budowany od kilku dobrych lat, pretendujący do bycia największym posągiem Buddy w Tajlandii), Chalong Wat (największa świątynia na Phuket – pojutrze zjeżdża się tu ponad 1000 mnichów z całej Tajlandii, aby modlić się o zdrowie króla przebywającego aktualnie w szpitalu. Tajowie bardzo kochają swojego króla, mimo, że pełni funkcję głównie reprezentacyjną).



J.J. wprowadził nas trochę w buddyzm, opowiadając o życiu Buddy i różnych niuansach religii – filozofii drogi środka – spokojnego życia, wypełnionego medytacją, współczuciem i zrozumieniem. I cos w tym faktycznie jest – poznani przez nas Tajowie bez wyjątku byli uprzejmi, sympatyczni, spokojni.

Na pewno zaskoczyło nas też tradycyjne podejście do małżeństwa, chyba bardziej wynikające z tradycji rodzinnych niż buddyzmu. J.J. był przekonany, że jesteśmy małżeństwem, choć on sam właśnie rozstał się po 8 czy 10-letnim związku. Mimo, iż myślę, że J.J. ma 36-38 lat , to przez 4 lata mieszkał ze swoją partnerką w pełnej konspiracji przed obiema rodzinami. Jak rodzice JJ przyjeżdżali w odwiedziny, to partnerka wyprowadzała się do hotelu i odwrotnie. Rodzina i małżeństwo są wartościami wybitnie cenionymi w społeczeństwie tajskim.

Po zwiedzaniu miejsc świętych, nadeszła pora na bardziej prozaiczną część pobytu w Tajlandii, czyli zakupy. W pierwszej kolejności, pojechaliśmy do sklepu jubilerskiego Wang Talang - mimo wyraźnych oporów i braku chęci z mojej strony, bo ani nie noszę biżuterii, ani chyba jej nie potrzebuję. Sklepy z biżuterią, kamieniami szlachetnymi i półszlachetnymi są bardzo popularne w Tajlandii i wielu Europejczyków przyjeżdża na zakupy ze względu na konkurencyjne ceny i wysoką jakość wyrobów m.in. aby pobudzić wzrost i utrzymać konkurencyjność tajskiej branży jubilerskiej, rząd Tajlandii zniósł cło importowe na kamienie szlachetne i surowce potrzebne do wyrobu biżuterii.
No i tak od słowa do słowa, przy nachalnym wparciu sprzedawczyń i dobrym sercu i zasobnym portfelu Jarka:) stałam się właścielką ślicznego, skromnego pierścionka z białego złota, z cytrynem i cyrkoniami….


Dodatkowo pokupowaliśmy jeszcze jakieś tajlandzkie souveniry do domu (jak podkładki pod pierścionkiem:)), szybki jeszcze wypad do outletu, i czas na żarełko – (btw chyba stałam się maniakiem jedzeniowym, ale nie sposób tu inaczej).J.J. zabrał nas do restauracji z widokiem na miasto Phuket (czasu ani ochoty na zwiedzanie miasta już nie starczyło). Stajemy się trochę monotonni w tym naszym jedzeniu, bo po raz kolejny Tom Yam – zupa, w której zakochaliśmy się w Malezji i krewety, krewety, krewety. Po knajpie postanowiliśmy rozstać się J.J. i wrócić na krótką drzemkę do hotelu.


Wieczorne wyjście umililiśmy sobie jeszcze masażem tajskim. Masaż był synchroniczny tzn. byliśmy sami, osłonięci kotarami od pozostałej części salonu i każdy z nas miał swoją masażystkę, także mogłam obserwować (= kontrolować:)) jak tam Pani Tajka masuje Jarka:) Jestem pełna podziwu dla tych kobiet - siły mają co nie jeden facet, powyginały nas we wszystkie możliwe strony, postrzykało wszystko co możliwe, dużo bólu, ale już po - zdecydowany relaks i pozytywne odczucia. Pełna godzina przyjemności za całe 200BHT czyli 18 PLN…wolę nawet nie myśleć ile z tego dostają do ręki. A skoro już jesteśmy przy masażu tajskim i różnym asocjacjom z tym związanym ……Tajki szaleją, kuszą, nęcą, mimo, że zdecydowanie nie byliśmy w sezonie, wiele klubów, barów czeka na odpowiednią, chyba głównie męską klientelę. Dziewczyny stoją skąpo ubrane przed barami albo tańczą albo siedzą przy stolikach i zapraszają na drinka, a w zasadzie żeby im kupić drinka – wydaje się, że moja obecność specjalnie nie odstraszała i nie odwodziła od pomysłu zwodzenia Jarka na pokuszenie(a może to właśnie o mnie chodziło:)). Warto również podkreślić, że mimo iż w głowie mamy jakiś tam na pewno stereotyp seksturystyki uprawianej przez Europejczyków w Tajlandii, to jakieś prawie 90% korzystających z usług seksualnych Tajek to azjatycka część płci brzydkiej: Tajowi, Chińczycy, Japończycy).

Niedziela i już powrót, czasu starczyło nam już tylko na śniadanie, pakowanie i krótkie wyjście na plaże – o 11 jechaliśmy już na lotnisko.




Sam Phuket to zdecydowanie opcja na 2-3 dni, teraz było miło, przyjemnie, bo ciągle coś robiliśmy si się zorganizowaliśmy, ale leżenie na plaży w peak season i głośne knajpy, bary to chyba nie do końca jest to co byśmy lubili. Także na Phuket raczej nie wrócimy, ale do Tajlandii….oj tak. J.J. „sprzedał” nam też ciekawy pomysł: coraz więcej Europejczyków kupuje sobie mieszkania w Tajlandii, celem spędzenia tu emerytury. Sprzedają mieszkania w Europie i kupują dużo taniej mieszkania tutaj i jeszcze spokojnie mogą żyć z tego co im zostanie – ceny na Phuket zaczynają się od 3000000 BHT (265 000PLN) za 50 m2 apartament….Jest to jakaś myśl….

Więcej zdjęć jak zawsze na Picassie: https://picasaweb.google.com/akowalinska/Phuket912062011#

sobota, 4 czerwca 2011

Little India

Wczorajszy dzień spędziłam w Little India – jednej z najstarszych i najkolorowszych dzielnic Singapuru. Nie była to właściwa pierwsza moja wizyta w tej okolicy (Jarek zabrał mnie na kolację drugiego dnia po przylocie; byłam też potem sama na zakupach w osławionym sklepie, o którym poniżej), ale pierwsza wycieczka mająca na celu zobaczenie czegoś więcej niż restauracje i sklepy, a dokładnie zrobienie 3km trasy - Little India Walk – polecanej przez Lonely Planet. Początek, jak i koniec trasy to stacja metra Little India (Northern-East Line).


Trasa prowadzi głównymi drogami jednokierunkowymi Sarangan Road (jedna z najstarszych singapurskich ulic) i Jalan Besar, połączonymi Petain Road. Little India to kolejne przepiękne budynki w stylu Peranakan (w tym niesamowity "kolonialny" kompleks wzdłuż Petain Road - powyżej), tutaj jeszcze chyba bardziej kolorowe, ale też "przybrudzone" niż gdziekolwiek indziej - za każdym razem robią na mnie niesamowite wrażenie, zwłaszcza w kontraście do wysokich molochów w pozostałej części Singapuru.


No i Hindusi, tak w zwykłych ubraniach, jak i tradycyjnych strojach, wszechobecni wszędzie.(Pod tym względem Singapur jest dla mnie niesamowity, że w odleglości 2 stacji metra, dokładnie np. między City Hall i Little India świat zmienia się diametralnie - od wysokich wieżowców, wygarniturowanych businesmenów i naszpilkowanych bizneswomen po swojską atmosferę, zapachy, gwar hinduskiej dzielnicy i też większy bród niż w innych singapurskich dzielnicach, ale też pewnie mniejszy niz w jakiejkolwiek dzielnicy w Indiach). Little India najbardziej chyba impresywnie objawia się w weekendowy wieczór, kiedy wychodząc z metra odbijasz się od fali hinduskich imigrantów - tysiące mężczyzn stojących na ulicy, rozmawiających ze sobą, przez telefon, milczących, śmiejących się, obserwujących, śpiewających, trzymających się za ręcę….


Każdy zakątek Little India to miejsce handlu: przyprawy, tekstylia, materiały, suweniry, złoto, ubrania, girlandy ze świeżych kwiatów - wszystko w promocji (2 for 1, 3 for 10$ itd.) Sprzedają naprawdę wszystko, a zarobione pieniądze przesyłają do swoich rodzinnych domów, gdzieś daleko w Indiach – w Little India znajduje się wiele oddziałów Western Union i tym podobnych instytucji umożliwiających transfer pieniędzy z Singapuru do wybranego zakątka globu.





W temacie zakupów nie sposób nie wspomnieć o Mustafa Center – hinduski shopping complex, otwarty 24/7, który jest znany chyba wszystkim turystom zwłaszcza tym odwiedzających Singapur tylko przelotem – wiele linii lotniczych organizuje turystom oczekującym kilka, kilkanaście godzin na kolejny lot w Singapurze, wycieczkę po mieście, w tym własnie wizytę w Mustafie, choć oczywiście robią tu również zakupy, a może nawet przede wszystkim hinduskie rodziny. W Mustafie znajdziecie wszystko, jak nie ma tego w Mustafie to znaczy, że nie istnieje:) począwszy od sprzętu elektronicznego, przez wyposażenie domu, hinduskie stroje (poluje na jedno coś sari-podobnego), żywność po kosmetyki i wiele, wiele innych i co najważniejsze, z reguły tańsze niż w innych sklepach w Singapurze.(za pierwszym razem kupiłam m.in., co prawda chińską -wspomnienie z dzieciństwa- maść tygrysią; obecnie namiętnie kupuję też gotowe hinduskie potrawy – różnego rodzaju paneer(ser indyjski), masale etc.) Sam sklep zajmuje powierzchnię 4 czy 5 pięter, a wyglądem nieco przypomina nasze stare dobre Domy Towarowe Centrum.








Little India to oczywiście też świątynie, jak na przykład Sri Srinivasa Perumal Temple do dedykowana Vishnu – główne bóstwo w hinduiźmie (i tym razem poparzyłam sobie stopy - wiedziona pokusą wejścia do środka, nie uwzględniłam temperatury rozgrzanego chodnika) oraz Sakaya Muni Budda Gaya temple, nazywana potocznie świątynią 1000 świateł, założona przez tajskiego mnicha.









Za każdym razem świątynie buddyjskie i hinduskie urzekają mnie swoim bogactwem i przepychem, zdobieniami, złoceniami, rozmaitymi figurkami – mają w sobie cos niezwykle bajkowego i mistycznego i myślę nawet, że są chyba bardziej przyjazne niż budowle chrześcijańskie. Niemniej jednak posąg Buddy w tej ostatniej może być nieco przytłaczający (15 metrów, 300 ton).









Tak jak przez ostatnie tygodnie chodząc po różnych zakątkach Singapuru, czułam się kompletnie bezpłciowa tak w Little India, sama szwendając się w różnych mniej lub bardziej popularnych zaułkach stałam się nieświadomie obiektem zainteresowania męskiej części społeczności hinduskiej. Nie wspominając o spojrzeniach, uśmiechach, obgadywaniu, usłyszałam na przykład, że „very lucky face you haaaaaave” przy czy nie odgadłam intencji autora, czy to że ładna, czy że szczęśliwa czy że może przynosząca szczęście. Nawet to miłe takie, biorąc pod uwagę, że na co dzień poruszam się w za dużych spodenkach, starym T-shircie, bejsbolówce na głowie i z plecakiem na plecach, co z założenia powinno czynić mnie istota aseksualną, ale jak widać w każdym zakątku znajdzie się koneser:)






Wracając do mojego spaceru, wydłużyłam sobie nieco trasę proponowaną przez Lonely Planet , żeby zobaczyć jeszcze za jednym razem Sultan Mosque, znajdujący się trochę dalej od Little India MRT Station, w Arab Quarter. Tym samym – niestety lub stety ominęłam ulice, gdzie wciąż podobno można spotkać wróżki z papugami – mówisz imię swoje, partnera, a papuga wyciąga kartę z waszym przeznaczeniem. Ja tam chyba jednak wolę brać los w swoje ręcę, niż dziób papugi, także strata raczej niewielka. Meczet Sułtana to największy meczet w Singapurze – ten aktualny, z 1928, zastąpił pierwowzór z 1828 zbudowany przy dużym wsparciu finansowym kompanii wschodnioindyjskiej. Biorąc pod uwagę, że Singapur nie jest krajem wyłącznie muzułmańskim, budowla jest dość imponujących rozmiarów – główna hala modlitewna może pomieścić ok.5000 wyznawców - Sultan Mosque jest aktualnie „czynną" świątynią.





OK, ale żeby nie było, że ja tak ciagle tylko kulturalnie i 30 cm ponad chodnikami to dziś spędzam cały dzień na robotach domowych. Nie dostaliśmy Malezyjki w pakiecie (jakkolwiek nie fajnie to brzmi - nie to, ze nie dostaliśmy:) - prawda jest taka, że jednym z bonusów wielu kontraktów ekspackich jest zapewniona pomoc domowa albo niania i głównie są to kobiety z pobliskiej Malezji. Ogólnie większość tzw.blue-collar workers to przybysze z Malezji, Filipin, Indonezji, Indii, pracujący za naprawdę niewielkie pieniądze i to także na ich pracy Singapur buduje swoją potęgę gospodarczą. Także dzisiaj sprzątam, pierę, smażę krewety, a jutro na lotnicho po ukochaną przesyłkę (wierzcie, nie wierzcie, najlepszy towar w mieście:)).Miłego weekendu.

Na wyraźne życzenie jednej z czytelniczek po naciśnięciu tytułu postu ukaże się mapka googlowa. Wiem Moniś, że akurat Little India jest Ci zapewne dobrze znana, ale będę też tak robiła w odniesieniu do kolejnych wpisów.

czwartek, 2 czerwca 2011

Chinese & Japanese Garden





Dziś po porannym rozruchu na siłce postanowiłam zeeksplorować nieco bliższe nam okolice niż ostatnio i w oddaleniu 2 stacji metra znalazłam kolejne niezwykle relaksujące miejsce w tym podobno wiecznie pracującym mieście (dziś wpadł mi w oko tytuł artykułu w codziennej gazecie, którą podrzucają nam do domu, że Singapurczycy pracują nawet na urlopie – szczegółów jednak nie dotyczyłam, gdyż cały artykuł był już w chińskiej sekcji. Bezpłatna gazeta My paper (podtytuł: The best of both worlds) jest wydawana codziennie łącznie z weekendem i podzielona na sekcję anglo- i chińskojęzyczną, wszystkie aktualne informacje z kraju i świata także jestem na bieżąco z hiszpańskimi ogórkami w Niemczech).










Chinese Garden został założony w 1975 i zaprojektowany przez Prof. Yuen-chen Yu - sławnego(?) architekta z Tajwanu zgodnie z kanonami chińskiej sztuki komponowania ogrodów. Park jak park:)… pagody pojedyncze, bliźniacze, ogród Bonsai, ogród obfitości, herbaciarnia, pomniki Konfucjusza… Most widoczny na zdjęciu nieco poniżej prowadzi do ogrodu japońskiego, nieco mniej spektakularnego, ale równie przyjemnego dla oka.








Wszystko czyściutkie, przystrzyżone, dostrzeżone, nic nie pozostaje nie zauważone…. W każdym parku, miejscu w Singapurze trwają jakieś prace – zmieniają z ładnego na piękne, wysokiego w najwyższe, równego w równiejsze itd. Gdzieś w powietrzu wisi tendencja do nieustannego polepszania, udoskonalania i tak już całkiem atrakcyjnej rzeczywistości.



W parku znajduje się też muzeum żółwi wodnych i lądowych – podobno największe zbiory na świecie. Nie uczestniczyłam, jakoś wolę obserwować chłopaków w naturalnym środowisku:



Ale właśnie natknęłam się na artykuł w sieci z 2009 roku: Dziesięć rzadkich i cennych żółwi lądowych zostało w sobotę skradzionych z prywatnego muzeum Żółwi Wodnych i Lądowych w Singapurze – to trzeci taki przypadek w ostatnich 3 latach. Złodzieje ukradli 3 żółwie promieniste i 7 zółwi gwiaździstych, które razem warte są około 50 tysięcy USD.

Czyli są złodzieje, no proszę a jednak..., czyli wcale nie raj...

środa, 1 czerwca 2011

Dzień Dziecka

Wszystkiego najlepszego wszystkim dzieciom tym małym i tym troszeczkę większym. Nie wiem do końca jak to jest z tym Dniem Dziecka w Singapurze bo przynajmniej wg Wikipedii: Traditionally, October 1 is the day which Singapore officially celebrates Children's Day, a similar event celebrated every year is Youth Day which is celebrated on the first Sunday of July each year. Kindergarten and primary school children in Singapore do not have to attend school on this day. From 2011, Children's Day will be celebrated on the first Friday of October.
Nie zmienia to faktu, iż musiałam być dziś ojcem dzieciom i w zastępstwie Bjorna, który również w delegacji (również - bo Jarek aktualnie w Europie) poszłam z Dorte i jej dzieciakami do kina na....Kung Fu Panda2. Dawno mnie tak film nie wciągnął:) głównie dlatego, że musiałam trochę wytężyć zmysły by wszystko zrozumieć, ale ogólnie bardzo sympatyczna bajka.
Po drodze do kina niestety nie zamknęłam oczu w odpowiednim momencie i tak stałam się właścicielką kolejnej pary butów, aczkolwiek tym razem potrzebnych:) Aktulnie rozpoczęła się The Great Singapore Sale - od końca maja do końca czerwca także najbliższy czas może być ciężki dla naszego budżetu. Podobno można naprawdę upolować okazję - mi raczej daleko do zakupoholizmu, ale chyba tym razem się skuszę. Nie wspominałam chyba, że shopping jest sportem narodowym Singapurczyków, a liczba galerii handlowych, mall-ów wszelakich zatrważająca.

Eastern Singapore

Kolejny dzień w Singapurze, kolejne niesamowite miejsce. Wczoraj moim celem stała się wschodnia część Singapuru (namacalnie to odległość 17 stacji metra, raz tylko zmieniając linię – ok. 45 min. + jakieś 15 min. dojazdu do metra), a dokładnie okolice Joo Chiat Road, wzdłuż której mieszczą się oryginalne, osławione w Singapurze i nie tylko PERANAKAN SHOPHOUSES (nie mam pojęcia jak przetłumaczyć z sensem shophouse – budynki, głównie o niskiej zabudowie, w których mieszczą się sklepy oraz części mieszkalne).

Słowo Peranakan pochodzi z czasów kolonialnych i jest określeniem potomków chińskich imigrantów, którzy przybywali m.in. na Półwysep Malajski w kilku falach począwszy od XVI wieku, żeniąc się często z miejscowymi kobietami. Większość z nich osiedliła się w miastach położonych na zachodnim wybrzeżu Półwyspu Malajskiego, stąd ich angielskie określenie Straits Born Chinese (Chińczycy znad Ciesniny): męski Peranakan to Babas (zupełnie nie intuicyjnie), żeński to Nonya.


Ogólnie rzecz biorąc kultura Peranakan jest połączeniem kultury lokalnych mieszkańców i chińskich handlarzy –bardzo wiele podobieństw do tradycyjnej chińskiej kultury, jednak z pewnymi drobnymi różnicami w tradycji, sposobie mówienia no i oczywiście kuchni. Kulturę Peranakan można znaleźć nie tylko w Singapurze, ale też w Malezji i Indonezji. Większość Peranakan (boję się odmieniać) skłania się raczej ku religii chrześcijańskiej na skutek wpływów misjonarzy francuskich, holenderskich, portugalskich i angielskich, ale można też wśród nich znaleźć wyznawców islamu i buddyzmu. Unikatowy język, którym się posługują to rodzaj dialektu – mix Hokkien (dialekt chińskiego), malajskiego, angielskiego z domieszką holenderskiego, a nawet portugalskiego.




Wracając jednak do meritum, shophousy ciągną się wzdłuż prawie całej Joo Chiat Road, a także w najbliższych okolicach. Zawartość shophousów jest naprawdę różnorodna, począwszy od sklepów z artykułami gospodarstwa domowego, przez sklepy z rowerami,a nawet salon samochodowy, szkoły, kończąc na niezliczonej ilości restauracji i zamkniętych pubów (tak, tak z dziewczynami też, podobno. Mimo, iż prostytucja w Singapurze jest oczywiście nielegalna – do lat 30tych była nie tylko legalna, ale i bardzo rozpowszechniona, przede wszystkim wśród chińskiej społeczności, nie wspominając o epidemiach chorób związanych z tematem – w okolicach Joo Chiat Road podobno jest obecna, nie ścigana przez lokalne władze. I nawet założę, się że trafnie rozpoznałam tzw. sex-bary, choć oczywiście nigdzie nie ma ani słowa, znaku-sygnału, no ale wiadomo kobieca intuicja….




Zdecydowanie najbardziej efektowną ulicą jest Koon Seng Road z bajecznie odrestaurowanymi shophousami. Stojąc przed nimi poczułam, że to jest moje miejsce i tu chciałabym mieszkać, a dokładnie w turkusowym poniżej:



Niesamowite barwy, multikolorowe fasady, niezwykłe formy, cudne zdobienia, zjawiskowe szczegóły wykończeń, dla mnie arcydzieła. Akurat w momencie największego mojego zachwytu, największa z największych chmura również okazała swe wzruszenie, także zdjęcia mogą być nieco nierówne na skutek walki z parasolem, przewodnikiem i aparatem jednocześnie.






Klimat niesamowity, porywający, bajkowy, doskonale wpasowujący się w moje wyobrażenie o domu. Wszystkie shophousy na Koon Seng Road są aktualnie mieszkaniami, cóż – pozazdrościć mieszkańcom. Wnętrza są zazwyczaj bardzo przestronne i pozwalają poszaleć z inwencją (widziałam w Expat Living – czasopismo dla expatów –„ tych bogatych”, dostałam parę numerów od znajomej Niemki; jak ludzie przerabiają właśnie shophousy na powierzchnie wyłącznie mieszkalne - rewelacja).














Niemniejsze wrażenie robią shophousy znajdujące się na East Coast Road, poprzecznej ulicy do Joo Chiat. I tak na pod numerem 113 znajduje się Rumah Bebe (www.rumahbebe.com), którzy sprzedaje buty, torebki, tradycyjne ubiory kobiet Nonya – kebaya and sarong (trzeba mi jeszcze odwiedzić Peranakan Museum, żeby mieć pełne wyobrażenie jak to wszystko wyglądało). Ostatnio obserwuje się rosnącą samoświadomość kulturową w młodym pokoleniu i tak na przykład młode kobiety kupują suknie ślubne w stylu Nonya.






W trakcie mojej wschodniej ekspedycji zobaczyłam też świątynie Kuang Im Ting Temple, dedykowaną Kuan Yin (bóstwu łaski i przebaczenia) i Sri Senpaga Vinayagar Temple. Przyznam szczerze i bez bicia, że nie penetruje każdej hinduskiej czy buddyjskiej świątyni z bardzo prozaicznego powodu, nie zawsze mam ochotę zdejmować buty, zwłaszcza po kilkugodzinnym spacerze…Natomiast to co mnie już wcześniej zaskoczyło jako kompletnego laika w obszarze buddyzmu, to, że buddyści (hinduiści również) swoim bóstwom składają ofiarę w postaci: owoców, słodyczy, kwiatów, liści, wody także widok czekoladek, wafelków i pomarańczy w świątyniach wystawionych przed posągami nie powinien nikogo dziwić. (wiem, ze nie powinnam, ale swoją drogą jestem ciekawa co się potem z tym dzieje).



Po kilkugodzinnym dreptaniu niezmiernie miło było zakończyć dzień w East Cost Parku…pozytywne zdziwienie…coś na kształt: "bunkrów nie ma , ale też jest zajebiście". Chwila resetu pod palmą i znów w drogę, bo do domu daleko…


Więcej zdjęć na: https://picasaweb.google.com/akowalinska/EasternSingapore#
- automatyczne przekierowanie po kliknięciu na tytuł postu.