sobota, 20 sierpnia 2011

ROZKOSZE PODNIEBIENIA

Od kogoś z Was padło kiedyś pytanie, a co my tu jemy? Odpowiedź nie wprost: jemy dużo i namiętnie, a co? - to nie zawsze jestem w stanie powiedzieć i nazwać. Ogólnie Singapur to dla wielu kulinarny raj, można w nim znaleźć chyba wszystkie smaki Azji. W tutejszych food courtach (miejscowych jadłodajniach, można trochę to porównać z miejscami do jedzenia w polskich centrach handlowych typu Blue City, Arkadia czy Galeria Mokotów - kilka różnych rodzajów kuchni plus kilkadziesiąt stolików wokoło) różniących się głównie jakością i czystością, można zjeść naprawdę dobry i obfity obiad za 4-5 SGD (10-12 PLN).
W każdym foodcourcie znajdują się sekcje podzielone ze względu na kuchnię, np. chińska, koreańska, tajska, albo no na rodzaj potrawy jak zupy, woki, pierożki i inne naleśnikopodobne. Ja jestem zdecydowaną fanką kuchni hinduskiej, której niestety w food courtach raczej się nie uraczy. Wyprawa do restauracji to już konkretny wydatek, porównywany z najdroższymi knajpami w Warszawie. W domu gotujemy rzadko, bo 1) gorąco 2) drogo - w porównaniu do food courtów……chociaż zdarza się oczywiście i dowody będą poniżej. Ostatnio na tapecie mamy ziemniory czyli amerykańskie potatoes, bo lokalne są absolutnie niezjadliwe i gotują się 2 godziny. Także nie wiem czy to wypada się przyznawać, ale popełniłam w tym tygodniu kopytka:).
Największą tęsknotą, jak chyba każdego emigranta niezależnie od szerokości geograficznej jest chleb. Niestety tutaj żywimy się głównie pieczywem tostowym. Ok, tylu z ogółów, przejdźmy do szczegółów:

Niekwestionowanym faworytem jest zupa Tom Yam zakosztowana po raz pierwszy na malezyjskiej wyspie Tioman.


(dla Jarka zupa jest swego rodzaju bioindykatorem jakości kuchni – zamawia ją w prawie każdej knajpie i ocenia czy warto zamówić coś więcej…. Ja jestem zdecydowanie mniejszą entuzjastką, ale lubię, zwłaszcza w towarzystwie lokalnego tygrysa...)


Nasze number two to wszelkiego rodzaju stwory morskie, mniej lub bardziej przyjazne oku, ale zawsze cudowne dla podniebienia.


Malezyjskie kalamary


Indonezyjskie krewety na szaszłyku - Satay Prawn


Krewetki w sosie imbirowym z nutką trawy cytrynowej


Krab imieninowy (Black Pepper Crab - specjał singapurski)



No i jeszcze na zakończenie tematu owoców morza, kreweta w wersji domowej...


i...tymże oto skromnym posiłkiem witam zmęczonego mężczyznę po powrocie z pracy do domu......czasami:)


Kolejne pychoty wobec których nie można pozostać obojętnym to specjały kuchni indyjskiej, mój ukochany Palak Paneer


Shahi Paneer i inne Paneery (ser indyjski), przepyszne Naany, a poniżej ryba w sosie curry kokosowym, której nazwy nie pamiętam.








Ostatnio byliśmy w niezmiernie klimatycznej hinduskiej knajpie gdzie wzorcowo zamiast talerzy posiłek podawany jest na liściu bananowca...Ale nie asymilujemy należycie wszystkich lokalnych zwyczajów i hinduskie posiłki jemy wciąż przy użyciu sztućcow, a nie rączek.
BTW, osobiście uważam, że na warszawskim poletku Masala i Bollywood Lounge nie powinny mieć żadnych kompleksów











W food courtach najczęściej żywimy się w stoisku chińskim. Poniżej mój przykładowy zestawik za 4 dolarki:ryż, kawałek ryby i różne rodzaje warzyw


i jeden z zielonych domowych przysmaków China Chiye Sim (chwilowo w zastępstwie ukochanego szpinaku; pomysł ściągnięty żywcem z food court-u)


Z napitków non alkoholowych moim zdecydowanym faworytem jest sok arbuzowy.











Jak już jesteśmy w temacie owoców, to nie sposób wspomnieć o przepysznych i przesłodkich
ananasach, arbuzach, papajach, dragon fruitach. Wszystko oczywiście importowane, mistrzem tej kategorii zostanie chyba KIWI GOLD z Nowej Zelandii. Słodziuchne, żółciutkie, soczyste, nawitaminizowane po same brzegi.












Na zakończenie tego postu: filipiński ananas w doborowym australijskim towarzystwie. Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć smacznego i owocnego weekendu:)















sobota, 13 sierpnia 2011

Bintan, Indonezja

Dochodzą mnie tu słuchy zewsząd, że zaniedbuje żółte myśli, także biorę się w garść i nadrabiam zaległości. No to może szepnę słówko o naszym ostatnim wypadzie. W miniony wtorek świętowaliśmy Dzień Niepodległości w Singapurze, tzn. w zasadzie Singapur świętował, my zdecydowanie przyjęliśmy bierną postawę. Święto obchodzi się tutaj bardzo hucznie, organizowane są parady, pokazy sztucznych ogni, przedstawienia na temat historii Singapuru…wszędzie piszą (w gazetach), mówią (w telewizji), jak to cudownie jest być Singapurczykiem i jacy są z tego dumni. Trochę to wszystko lekką propagandą zalatuje, ale nie będę się rozpisywać, bo nie mnie jeszcze ktoś zinwiguluje. W każdym bądź razie dwie Singapurki z którymi rozmawiałam nigdy w życiu nie były na takiej paradzie i wcale nie poczuwają się specjalnie do jednoczenia w tym dniu z narodem.
Dla nas był to po prostu kolejny dzień do wykorzystania na kilkudniowy wypad . Tym razem ruszyliśmy do pobliskiej Indonezji a dokładnie na wyspę Bintan – bardzo popularne wypoczynkowe miejsce wśród Singapurczyków ze względu na odległość - tylko godzina drogi promem z Singapuru. Indonezja promuje Bintan jako drugą po Bali atrakcyjną turystyczną (BTW, na Bali ruszamy we wrześniu). Tym razem pogoda nas nie rozpieściła, dotarliśmy do naszego „kurortu” w strugach deszczu. Pierwszy raz od trzech miesięcy było mi zimno! na tyle, że chętnie bym przyodziała jakąś bluzę lub kurtkę, których oczywiście nie posiadałam. Parasole mniej lub bardziej spełniały swoją funkcję, bo przy tak intensywnych tropikalnych ulewach nawet specjalnie kupiony na takie okazje Jack Wolfskin musiał się złożyć:)










Nasz „kurort” składał się z kilku drewnianych domków, mniejszych, większych i bungalow-ów na wodzie. My wybraliśmy opcję najbardziej basic ze wszystkich basic, także mieliśmy chatkę może nie na kurzych, ale drewnianych nóżkach na wodzie. W środku ogromne łoże z cudnie brudnym i poprzedzieranym materacem, równie brudną i równie podziurawioną moskitierą szczegółów toalety oszczędzę plus towarzystwo na szczęście tylko mrówek, choć następnego dnia i jakiś większy owadodziad też się przypałętał.








No, ale widok z „tarasu”…bezcenny. Możliwość odczuwania prawie na własnej skórze przypływów i odpływów – równie bezcenna, zwłaszcza będąc w stanie wskazującym…:) Także korzystając z uroków pogody pierwszy dzień w zasadzie przesiedzieliśmy w knajpie kosztując lokalnej kuchni (średnia, za wyjątkiem cudownych świeżych soków owocowych), pijąc lokalny Bintang i grając w szachy. Tak, w szachy. Moja pierwsza rozgrywka od jakichś mniej więcej 20 lat, ale chyba ziarno, które zasiał dziadek Janek gdzieś tam w zakątkach mojego umysłu jednak przetrwało przez te wszystkie lata.











Następny dzień niestety również przywitał nas deszczem, także akcja knajpa została nieuchronnie powtórzona. W międzyczasie udało nam się gdzieś przedrzeć przez ogrodzenia „kurortu” i zakosztować trochę dzikości, ale niestety widok jest najczęściej zatrważający – śmieci, śmieci, śmieci wszędzie. Albo wywalają to wszystko do morza, albo śmiecą lokalsi, niestety wydaje się, że Azjaci są jeszcze wciąż na bakier z jakąkolwiek zieloną myślą.


Jest inaczej….Przebywanie na przykład w lokalnej knajpie również nasuwa białemu człowiekowi tysiące myśli i dylematów typu kura/jajko. Czy tacy np. Indonezyjczycy są nieogarnięci, bo są biedni i nie mają perspektyw czy też są biedni i nie mają perspektyw, bo są nieogarnięci? Zamówienie czegokolwiek w knajpie wiązało się z taką ilością papierologii, że spokojnie zmarnowano na nas z pół palmy, zakładając, że robi się papier z drzewa palmowego. Za każdym razem kelnerka musiała zapisać skrupulatnie na specjalnym wielkim arkuszu zamówienia to co chcemy (dodam, że to była samoobsługa więc i tak my podchodziliśmy do baru i mówiliśmy co chcemy) – każde zamówienia było zapisywane oddzielnie, skrupulatnie pełnymi nazwami bez żadnych skrótów, po czym dopiero się okazywało, że akurat tej konkretnej rzeczy nie ma (a nie było średnio mniej więcej połowy karty, o czym Pani nie poinformowała, tylko na każde moje zamówienia informowała, że AKURAT tego nie ma), także zabawa zaczynała się od nowa z nowym zamowieniem i nowym wieeeelkim arkuszem zamówienia (potem wpisanie do tego komputera co trwało kolejne X minut i kolejne papierorachunki). Ale trzeba podkreślić, że w zdecydowanej większości wszyscy są bardzo sympatyczni i uśmiechnięci.


Trzeciego dnia obudził nas z rana ryk motorynki czy innego bliżej dla mnie niezidentyfikowanego pojazdu. Na szczęście w końcu zaświeciło słońce zatem postanowiliśmy zrobić przedśniadaniowy spacer do wysepki na horyzoncie oddalonej około 300 m od naszego domku. Płycizna okrutna, nie zmoczyłam chyba nawet boczków:) także o pływaniu w ogóle nie było mowy, dlatego postanowiliśmy na resztę dnia przenieść się do siostrzanego, bardziej "wypaśnego" hotelu z basenem.



Drugi kurort był zdecydowanie większy, z różnymi innymi atrakcjami typu SPA, kitesurfing, restauracje, wypasione fury:) także rozpłaszczyliśmy się na basenie i zanurzyliśmy tak w wodzie, jak i w naszych lekturach.




(BTW jesteśmy chyba ostatnimi czytającymi w Singapurze:) wracając właśnie z Bintan metrem - a mamy około godzinę drogi z portu do nas - zauważyliśmy, że jesteśmy jedynymi osobami które coś czytają w "wersji tradycyjnej" otoczeni przez hordy Singapurów z ipadami, ipodami i wszelkimi innymi gadżetami, których nazw nie znam i pewnie nigdy nie będę znała. Ktoś cyniczny mógłby rzec a ile to tych drzew i papieru zmarnowano na te książki, no ale z takiej formy przyjemności nie jestem jednak w stanie zrezygnować).







Ostatnie słowa jakie usłyszałam na indonezyjskiej ziemi od pracownika straży granicznej było „JAK SIE MASZ?”(po polsku). Tak mnie zbił chłopak z tropu, że przez chwilę zapomniałam języka (polskiego) w gębie. Mój indonezyjski na razie ogranicza się do TARIMA KASIH (dziękuje), także po chwili zastanowienia jednak zdobyłam się na odpowiedź w poprawnej, choć podstawowej polszczyźnie:) Także Kochani nie taka ta nasza Polandia(po indonezyjsku) daleka i nieznana!











Więcej zdjęć:
https://picasaweb.google.com/100624869353532732172/BintanIndonezja609082011#5638708297452616642