środa, 20 lipca 2011

Update

Coraz trudniej mi się piszę…chyba nadeszła szara – okej, może nie szara, bo gorąca, wilgotna i kolorowa ale rzeczywistość i poszczególne dni zlewają mi się w całość.
W tym tygodniu ostatecznie udało się załatwić wszystkie kwestie formalne związane z moim pobytem tutaj i jestem posiadaczką Long Term Visit Pass z terminem do stycznia 2013 roku. Nie wiem czy wszyscy wiedzieli, ale początkowo mieliśmy sporo wątpliwości, niepewności związanych z możliwościami legalnego mojego pobytu tutaj, bo przecie ja ani żona ani matka dzieciom i rozpatrywane były róóóóóóóóóżne scenariusze, ale ostatecznie udało się potwierdzić formalnie nasz związek („konkubinat”:)) w polskiej ambasadzie już w Singapurze.(apropos przypomniało mi się jak próbowałam załatwić taki papierek dzwoniąc do urzędu stanu cywilnego w Warszawie, na co szanowna pani „uprzejmym, melodyjnym, urzędniczym” głosem poinformowała mnie, że ani ją ani państwo polskie nie obchodzi z kim ja sypiam, nie ma ślubu nie ma nic…!).
No więc formalnie oboje do stycznia 2013 możemy zostać, choć nie ukrywam, że coraz ciężej znoszę niedostatek zajęć i obowiązków i nadmiar wolnego czasu - wiem wiem niektórzy będą mnie zaraz przeklinać….:) Aby trochę podreperować angielski a jednocześnie wyznaczyć sobie jakiś namacalny cel tutaj, zaczęłam uczęszczać do British Council 2 razy w tygodniu – kurs przygotowujący do CAE. Prawdopodobnie spróbuje podejść do egzaminu w grudniu, choć dłuuuuga i wyboista jeszcze droga przede mną. W grupie mam same kobity, a przekrój narodowości przez cały glob ziemski począwszy od Włoszki, przez Rosjankę po Japonki, Chinki, Koreankę no i Singapurki oczywiście - jedynym chyba prawdziwie brytyjskim elementem tych zajęć jest nauczyciel, choć też mam pewne wątpliwości co do poprawności niektórych jego nauk. Obawiałam się, że średnia wieku może być dla mnie druzgocząca, ale na szczęście okazuje się, że swobodnie łapię się na średnią, a chyba nawet ją zaniżam. Dziś udało mi się załapać na darmowy lunch z Angolami – nauczycielami no i dowiedziałam się, że organizują różne dodatkowe jeszcze zajęcia: konwersacje, jakieś wyjścia mniej i bardziej kulturalne, także będziemy się udzielać.

Jeśli chodzi o pracę, to rozpoczęłam poszukiwania przez duże P. Ogłoszeń jest co nie miara, póki co skupiam się na szeroko pojętym HR, z czasem może rozszerzę zasięg poszukiwań. Ponadto przyznam się szczerze, że miałam pierwsze interview i to nie byle jakie. Byłam na rozmowie w Micheal Page International na stanowisko Recruitment Consultant – rozkręcają tu w Singapurze działkę medyczną, także doświadczeniowo pozycja idealna dla mnie. Idealna jeśli chodzi o moje doświadczenie, mniej idealna jeśli chodzi o moje zainteresowania i aspiracje. Rozmowę miałam z bardzo sympatycznym Angolem, bardzo miło, fajnie ale na tym etapie się skończyło, tzn. wprost mi powiedział, że byłby bardzo zainteresowany, ale obecnie jestem wg niego zbyt mało pewna siebie i przekonywująca, co oczywiście jest zwrotnie połączone ze znajomością języka itd., choć też niestety z pewnymi przymiotami mego ducha i natury. W każdym bądź razie wspomniał, że chętnie spotkałby się za parę miesięcy i powiedział też, że nie powinnam mieć problemów ze znalezieniem pracy - wszystko to stoi trochę w sprzeczności z tym co wszędzie naokoło słyszę, łącznie z informacjami z ambasady, a prawda jest taka, że jak nie spróbuje to się nie dowiem, także siedzę i wysyłam resume – ten kto szukał pracy przez jakiś czas, wie jak bardzo jest to pasjonujące zajęcie;)

W międzyczasie poznaliśmy trochę nowych znajomych, u Jarka idzie to oczywiście szybciej, bo wiadomo praca i męskie aktywności. Także w sumie jest z kim i gdzie weekendowo wyjść, spotkać, pogadać, choć czasem zaszywamy się tez sami z drinkami sentymentalnie grając w "Kocham Cię, Polsko"! He He! Dziękujemy darczyńcom, choć trzeba przyznać, że poziom niektórych pytań jest naprawdę żenujący albo po prostu jesteśmy bardzo polskimi polakami.

Z informacji z ogródka europejskiego (holenderskiego) – dla wszystkich co znają – informuje, że moja najdroższa siostra (więzów serca, nie krwi) Paulina urodziła w piątek ślicznego i zdrowego synka Antosia… Serce mi się rozpada na kawałki, że nie mogę go zobaczyć i uściskać, no ale takie właśnie są uroki emigracji (w tym przypadku podwójnej). Ściskam wszystkich razem i każdego z osobna. C.d.n.

wtorek, 5 lipca 2011

Lektury

Jako, że jednym z przejawów moich szlifów językowych jest czytanie anglojęzycznych książek, niniejszym chciałam się podzielić wrażeniami z ostatnio przeczytanej lektury. Będąc w Singapurze czy ogólnie rzecz biorąc w Azji Południowo-Wschodniej próbuje nieco rozszerzyć swoją, aktualnie jeszcze nikłą, wiedzę na temat historii i sytuacji społeczno-gospodarczej tej części świata. Kierowana powyższą ideą, sięgnęłam po książkę „Lucky Child” – autorstwa Loung Ung. Luong Ung jest kambodżanką z amerykańskim obywatelstwem, która przeżyła reżim Czerwonych Khmerów i w wieku 10 lat wraz ze starszym bratem i jego żoną wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Po latach głodu, ciężkich przeżyć wojennych, straty rodziców i dwójki rodzeństwa, 10 letnia Ung staje się „lucky child”- zostaje wybrana spośród czwórki rodzeństwa do towarzyszenia jej najstarszemu bratu w emigracji do Ameryki. Lucky Child to druga książka Ung, w której opisuje swoje nowe życie w Stanach, trudy adaptacji do nowej kultury, problemy emocjonalne i lęki spowodowane wojennymi wydarzeniami. Każdy rozdział jest przeplatany wspomnieniami jej ukochanej siostry, która żyje we wciąż okupowanej przez Wietnamczyków Kambodży. Porównanie warunków życia w tak kompletnie różnych, odległych rzeczywistościach robi piorunujące wrażenie. Ung wraca po raz pierwszy do Kambodży w 1995 roku i jak sama mówi: „Mimo, że byłam niezmiernie ciekawa i podniecona faktem, iż zobaczę moich dawno niewidzianych bliskich, byłam również przepełniona przytłaczającym poczuciem winy, mając świadomość, iż podczas gdy ja miałam zawsze wystarczająca ilość jedzenia, chodziłam do szkoły i grałam w piłkę nożną w Ameryce, moja siostra i jej rodzina żyła bez elektryczności i bieżącej wody, z trudem uprawiała żywność na polach często pokrytych minami przeciwpiechotnymi". Ujawniając surową i okrutną rzeczywistość, ciężkie warunki życia tak w czasach wojny, jak i pokoju, „Lucky Child” staje się swego rodzaju świadectwem niezłomności ludzkiego ducha i siły rodzinnych więzów. Gorąco polecam!

Dla zainteresowanych, podaje również stroną internetową autorki: http://www.loungung.com/. W pierwszej swojej książce „They first they killed me father” Ung opowiada o trudach życia podczas reżimu Czerwonych Khmerów (niestety do dziś nie mogłam znaleźć tej książki w SG. Nie wiem jak z dostępnością w PL, ale z tego co się orientuje polskiego przekładu jeszcze nie było). Ogólnie mówi się, że Czerwoni Khmerzy tylko w latach 1975-1979 wymordowali około 2 mln ludzi, co stanowiło więcej niż ¼ ludności ówczesnej Kambodży……Jako, że Pol Pot jak chyba każdy dyktator walczył przede wszystkim z inteligencją, noszenie okularów czy posługiwanie się językiem obcym było wystarczającym powodem do śmierci…Według Pol Pota kraj miał się składać wyłącznie z chłopów finansujących ekonomię kraju poprzez wzrost produkcji rolnej. Całe rodziny wysiedlano z miast na wsie, włączając chorych, starszych i niedołężnych i zmuszano do niewolniczej pracy po kilkanaście godzin na dobę przy minimalnych racjach żywieniowych.

Aktualnie pod koniec czerwca tego roku, ponad trzydzieści lat po upadku reżimu Czerwonych Khmerów odbyło się drugie przesłuchanie trybunału ONZ 4 byłych przywódców Czerwonych Khmerów oskarżonych o ludobójstwo i zbrodnie przeciwko ludzkości i śmierć ok 2 mln Kambodżan w latach 1975-79. Przewiduje się, że proces potrwa kilka lat……oskarżeni, dziś w wieku 70-80 lat nie poczuwają się absolutnie do winy.