czwartek, 8 grudnia 2011

Hoł hoł hoł

Tym wszystkim, którzy jeszcze nie zwątpili w zółte myśli składam już dziś najlepsze życzenia - spóźnione mikołajkowe i przedwczesne bożonarodzeniowe. Ciężko zatopić się w atmosferze świątecznej, mając 30 plus za oknem, mikołajów, reniferów, choinek też u nas pod dostatkiem.


Przyznaję, zaniedbałam ostatnimi czasy bloga, nie to że się nic nie działo -działo się dużo i moje moce twórcze, tudzież odtwórcze zostały skierowane na inną sferę. Wczoraj zdawałam ostatni egzamin w British Council także na tym etapie skończyłam moją kilkumiesięczną brytyjską edukację i szlifowanie języka, a teraz ino trza się po prostu wziąć do roboty.


Ale zanim to nastąpi, jedziemy jeszcze trochę spenetrować tą naszą pikną Azję. Za 2 dni ruszamy na 4 tygodniową wyprawę świąteczno - noworoczną przez Tajlandię, Kambodżę, Wietnam także Wigilia zastanie nas pewnie gdzieś na wodach Mekongu. Wszystkiego doooobrego i do napisania w przyszłym roku;)!

czwartek, 29 września 2011

BALLISSIMO

Bali to chyba najbardziej znana indonezyjska wyspa leżąca w archipelagu Małych Wysp Sundajskich, położona między Jawą (ze stolicą w Dżakarcie), a Lombok - wciąż jeszcze w niewielkim stopniu skomercjalizowaną a słynnącą z najpiękniejszych plaż w Indonezji wyspą. Lot z Singapuru trwa około 2,5 h, a jedyne balijskie lotnisko znajduje się w Denpasar w południowej części wyspy. Nasza krótka zaledwie 5-dniowa podróż została podzielona na 2 zasadnicze, związane z żywiołami etapy: podwodny i zrobienie kursu nurkowego oraz powietrzny - zwiedzanie wyspy w połączeniu ze zdobyciem szczytu wciąż aktywnego wulkanu Batur.



Z powodu bliskości bazy nurkowej na pierwsze dni naszego noclegu wybraliśmy miejscowość Sanur położoną w południowo-wschodniej części wyspy: nieduża, stosunkowo spokojna miejscowość, zdecydowanie mniej zatłoczona niż oddalona o 10 km Kuta - turystyczna stolica Bali, co dwukrotnie w ostatniej dekadzie (w 2002 i 2005) wykorzystali islamscy ekstremiści. Sanur to idealne miejsce dla rodziny, spragnionych odpoczynku po całodniowej aktywności backpackersów, na próźno szukać tu jednak całonocnych rozrywek - tuż po przylocie trzeba nam było intensywnie szukać otwartego lokalu, by w końcu ostatecznie krótko po północy zasiąść w kompletnie opustoszałym, kilkustolikowym barze z pijanymi jak bela starymi Brytyjczykami, ale cel został osiagnięty: jesteśmy na Bali, oddychamy rzeźkim, w miarę suchym powietrzem (każda nawet stosunkowo wysoka wilgotność w porównaniu ze średnio 90% singapurską wydaje się być nieopisaną ulgą) wznosząc toast lokalnym Bintangiem.


Pierwszego dnia kierujemy nasze kroki, a dokładnie opony samochodu naszego instruktora nurkowego w stronę Tannah Lot - uroczej formacji skalnej, kształtowanej przez pływy oceaniczne z równie uroczą maleńką świątynią na jej szczycie, której powstanie przypisywane jest żyjącemu w XVI wieku kapłanowi. Według legendy podróżujący mnich urzeczony pięknem skalnej wyspy zatrzymał się tu na nocny odpoczynek, a następnego dnia polecił jednemu z lokalnych rybaków, aby ten zbudował na nim świątynie, wierząc, że jest to święte miejsce dla czczenia balijskich bogów morza. Tannah Lot jest jedną z siedmiu „morskich” świątyń zbudowanych wzdłuż głównie południowo-zachodniego wybrzeża. Miejsce niezwykle urocze, podczas odpływu zielone połacie glonów z wrzynającymi się w ląd falami i formacjami skalnymi łudząco przypominają irlandzkie klify. Aby dojść do świątyni trzeba jednakże przejść kilkudziesięciumetrową wąską uliczkę pełną straganów z najróżniejszymi souvenirami i turystycznymi gadżetami, począwszy od koszulek z logo Heineken czy Bintang przez torebki i plastikowe okulary po typowo turystyczne pamiątki.


Kolejnym obowiązkowym do zobaczenia miejscem kultu jest położona już na półwyspie Bukit maleńka świątynia Ulu Watu, najpiękniej wyglądająca pod koniec dnia, kiedy majestatycznie wkomponowuje się w obraz zachodzącego nad oceanem słońca. Drogi do świątyni dzielnie strzegą tutejsze małpy, niesłychanie biegłe w porywaniu rzeczy osobistych, takich jak okulary, czapki, a nawet aparaty fotograficzne chętne do wymiany twojego dobytku za chociażby jakiś smakowity owoc. Jeśli jesteś nieudolny w targowaniu się z małpami i masz problemy z odzyskaniem swoich własności, zawsze możesz liczyć - oczywiście za drobną opłatą – na pomoc lokalnych przewodników i mnichów. Nas tym razem postanowiły oszczędzić. Będąc w UluWatu, koniecznie trzeba obejrzeć niezwykle widowiskowy balijski spektakl Kecak Dance, który odgrywany jest tu codziennie o godzinie 18. Występ, w którym w zdecydowanej większości uczestniczą mężyczyźni, przedstawia najważniejsze wydarzenia z Ramajany - eposu sanskryckiego opisującego dzieje Ramy - siódmego wcielenia Boga Wisznu i jego żony Sity. Źródeł kecak można doszukiwać się także w innym balijskim transowym tańcu wywołującym egzorcyzmy. Z przedstawienia wychodzimy naprawdę zahipnotyzowani: urokliwością miejsca, urodą i makijażem tancerek, różnobarwnością strojów tancerzy, barwą głosów i rytmiką dźwięków wydawanych przez występujących mężczyzn.




W tej na w półmistycznej atmosferze udajemy się na kolację do Jimbaran - rybackiej wioski słynącej z niezliczonej ilości restauracji na plaży wzdłuż zachodniego wybrzeża półwyspu – miejsce, które każdy nawet najmniejszy entuzjasta owoców morza musi odwiedzić. Najlepsza, czyli odwiedzana przez nas Menega Cafe, bywa zatłoczona i w sezonie trzeba czekać nawet do godziny na stolik, ale uwierzcie – warto. Po wybraniu z licznych akwariów naszego przyszłego posiłku czyli kalmara, czerwonego snappera oraz kilku przeogromnych krewetek słodkowodnych z futurystycznymi niebieskimi czułkami udajemy się do naszego stolika na plaży i wsłuchujemy w odgłosy wyjątkowo spokojnego morza, przerywane co i rusz krzykami wyjątkowo niespokojnych, zafascynowanych nową zabawką - laserem miejscowych dzieciaków.


Uczta przerasta nasze oczekiwania: mięso grillowane na łupinach kokosa, ryż podany w stylowych bambusowych misach, wyśmienicie ostry szpinak z papryczkami chilli – wszystko jest idealnie świeże i zaspokaja prawie wszystkie nasze zmysły. Po cichu zastanawiam się tylko jak te wszystkie morskie przysmaki zniosą jutrzejszy powrót do naturalnego środowiska podczas nurkowania, ale cóż - nie moge sie opanować. Najedzeni po brzegi i usatysfakcjonowani tak kulinarnie, jak i turystycznie, wracamy na naszą skromną kwaterę.

Następnego dnia rano poznajemy przy śniadaniu sympatyczną 3-osobową angielską rodzinę z londyńskiego Blackheath. Nasz polski szybko zostaje zdemaskowany, gdyż jak się okazało mama Mariusza jest Polką, także samoistnie pojawiło się wiele wspólnych tematów do rozmowy. Barwnie opowiedzieli nam o swojej rocznej podróży po świecie (wraz z 3letnią córeczką), której częścią jest pobyt na Bali - tuż przed Australią oraz ślubie, który w ramach oszczędności zorganizowali w....Wieliczce. Westchnęliśmy tylko głośno do siebie, piękne jest życie angielskiego hydraulika...


Tego dnia opuszczamy nasz „apartament” około 8.00 rano. Dziś pierwsze nurkowanie i wyruszamy do oddalonej ok. 2 h drogi miejscowości Tulamben. Mała rybacka wioska na północno-wschodnim wybrzeżu jest jednym z najbardziej znanych miejsc nurkowych na Bali. Powód: zanurzony na glębokości od 5m do 30m wrak USS Liberty, transportowca ztorpedowanego przez japońską łódź podwodną w 1942roku u wybrzeży wyspy Lombok. Co ciekawe, statek udało sie dotransportować do brzegów Bali, a dopiero wybuch wulkanu Mount Agung w 1963 roku zepchnąl go w podwodne przestworza, umiejscawiając jedynie około 20 m od brzegu. Podróż do Tulamben jest już sama w sobie niezapomnianym przeżyciem: zza szyb samochodu podziwiamy ogromne bananowce i inne palmowce, piękne piętrowe tarasy ryżowe, malowniczo ropościerajace się nad nimi szczyty wulkanów, mijamy niezliczone ilości motocyklistów podróżujacych nawet z kilkumiesięcznymi dziećmi trzymanymi na ramieniu lub w chuście, a jedyną zasadą obowiązująca na drodze wydaje się być im szybciej tym lepiej z zachowaniem mniej niż minimum środków bezpieczeństwa.


Po dotarciu do Tulamben wypakowujemy sprzęt, w czym pomagają nam miejscowe kobiety transportując kilkunastokilogramowe butle....na głowie. Po krótkiej odprawie, udajemy się w stronę morza zostawiając za sobą czarną, kamienistą, wulkaniczną plażę. Pierwsze zanurzenie....i już po kilkudziesięciu sekundach płyniemy wzdłuż ogromnego wraku bogato porośniętego koralowcami zamieszkiwanego przez niezliczone gatunki ryb, skorupiaków, mięczaków. Jako początkujący nurek, znacznie bardziej skupiony na swoim oddechu niż różnorodności otaczającego świata i całkowity ignorant w zakresie nomenklatury świata podobnego, nie potrafię nazwać żadnej z podobno (!)400 gatunków ryb rafowych zamieszkujących wrak. No może poza błazenkiem, czyli filmowym Nemo rozkosznie buszującym wśród parzących macek ukwiałów i niedużą mantą towarzyszącą nam dzielnie podczas przystanku bezpieczeństwa.


Drugi dzień nurkowania to wyprawa łodzią w okolice Nusa Penida - maleńkiej wysepki położonej niedaleko południowo-wchodniego wybrzeża Bali. Po pomyślnie zaliczonej serii ćwiczeń, uprawniającej do uzyskania licencji PADI, czas na nurkowania w prądzie.


Prądy w okolicach Nusa Penida osiągają prędkość nawet do 4 węzłów. Pod nami przepiękne ogrody koralowców, kolejne gatunki cudownie kolorowych ryb i innych przedstawicieli morskiej fauny plus intensywna praca nad neutralną pływalnością. Przeżycie jest niesamowite - tak chyba musi się czuć astronauta w stanie nieważkości. Niestety z powodu dużych fal i mojej -jak się okazało- niezwykle silnej choroby morskiej rezygnujemy z kolejnego nurkowania w tzw. Manta Point, gdzie szansa na spotkanie diabłów morskich jest w zasadzie stuprocentowa.


Po udanych nurkowaniach i lekkim wycieńczeniu spodowanym morskimi przypadłościami, idziemy świętować do....włoskiej restauracji. Być może rozpieszczona kulinarnie kilkumiesięcznym pobytem w Singapurze, nie jestem zwolennikiem indonezyjskiej kuchni. Będąc świadomi, że to swego rodzaju profanacja balijskich tradycji kulinarnych, zamawiamy duże pizze, napoje i lody o zachęcająco brzmiących smakach: mojito i capiroshka. Massimo Italian Restaurant w Sanur, prowadzona przez rodowitego Włocha, okazuje sie być jedną z najlepszych włoskich restauracji, jakich doświadczylismy w życiu.

Po powrocie czas na szybkie pakowanie i zmiana lokalizacji, z wybrzeża przemieszczamy się w głąb wyspy. Do Ubud zabiera nas taksówkarz po uprzednim stargowaniu ponad 50% wyjściowej ceny. Ubud jest artystyczną i kulturalną stolicą Bali,otoczoną przez pola ryżowe i niezliczone świątynie. Mówi się, że na Bali jest więcej świątyń niż domów. W przeciwieństwie do muzułmańskiej większości Indonezji , na Bali wyznawany jest tzw. hinduizm balijski, a liczba świątyń wraz z małymi kapliczkami, miejscami oddawania kultu wynosi przekracza 10 000. Wchodząc do naszego guesthousu przez chwilę zastanawiamy się czy aby faktycznie znaleźliśmy właściwe miejsce czy tez przekraczamy progi kolejnej hinduskiej świątyni. Cały parter udekorowany fantastycznymi rzeźbami, zdobieniami, posągami buddy, dzwonkami robi na nas piorunujące wrażenia. Nie możemy się nadziwić, że za naprawdę nieduże pieniądze znaleźliśmy się w tak niesamowicie klimatycznym miejscu.


Ubud może być znane szerszemu gronu przez zekranizowaną powieść Elizabeth Gilbert „Eat, pray, love”, gdzie balijska część podróży była filmowana w dużej części właśnie w Ubud. W przeciwieństwie do Elizabeth Gilbert czy jak kto woli Julie Roberts nie szukaliśmy w Ubud odnowienia duchowego, co raczej może być trudne w tej choć pięknej, to jednak turystycznej lokalizacji, ale na pewno można znaleźć wiele atrakcji ku pokrzepieniu ducha. No i ciała oczywiście. Z samego rana wybieram się na wcześniej zaaranżowany dzień SPA w ShangriLa Spa – maleńkim, uroczym i znów niesamowicie klimatycznym salonie masażu. Droga do Spa wiedzie przez jedną z głównych ulic Ubud – Jalan Monkey Forest wzdłuż której znajduje się Sacred Monkey Forest Sanctuary, które w gęstej dżungli zamieszkanej przez nie zawsze przyjaźnie nastawione makaki, skrywa 3 piękne balijkie świątynie.

Za równowartość 150 PLN spędzam w SPA 4,5 cudowne godziny poddając się masażowi dzwiękami, refleksjologii stóp, masażowi olejkami całego ciała, peelingowi, kończąc na masażu twarzy z nawilżającym zabiegiem i pedicure, a wszystko w akompaniamencie cudownie relaksującej muzyki i wykonywane przez dwóch niezwykle profesjonalnych, delikatnych, uśmiechniętych indonezyjskich masażystów. Masaże oferowane są na Bali na każdym kroku i nie sposób przejść kilkuset metrów bez otrzymania ulotki reklamowej bądź bezpośredniego zaproszenia przez śliczne, choć często znudzone Indonezyjki, ale myślę, że warto jednak spędzić trochę czasu na znalezienie i wybranie czegoś naprawdę specjalnego. ShangriLa polecam bez mrugnięcia okiem. W pełni zrelaksowani szwendamy się bezcelowo po uliczkach Ubud. Jalan Monkey Forest jest doskonałym miejscem na zakupienie baliskiego rekodzięła, unikatowych wyrobów jubilerskich, obrazów i innych nieprzeciętnych prac artystycznych - wielu z indonezyjskich, a także zagranicznych artystów ma tu swoje galerie i pracownie. Pierwszy duży pożywny posiłek w Ubud decydujemy się zjeść w Sari Organik, rekomendowanym przez tripadvisor.com. Aby dostać się do lokalu trzeba zboczyć z głównej drogi, umiejętnie manewrując między zabudowaniami gospodarskimi wejść na zielony ryżowy szlak. Nieduża knajpa, położona w samym środku pól ryżowych i z dala od wszelkiej infrastruktury, w większości zbudowana z drewna palmowego jest idealnym miejscem na kolację w dwusoobowywm lub większym gronie. Większość składnikow oferowanych potraw pochodzi z domowego ogródka.



Moim faworytem pozostaje arbuzowe lassi – czyli zmiksowany arbus z delikatnym jogurtem serwowane w postaci napoju. Smaki natury, relaksujące widoki, miła obsługa, czegóż chcieć więcej. Wracamy do miasta dobrze po zmroku, co czyni półgodzinną przeprawę przez pola ryżowe nawet jeszcze bardziej fascynującą.

Podeksytowani ostatnimi dniami i przepełnieni wakacyjną bezstroską, a także na skutek rozszalałych niemieckojęzycznych małolatów za ścianą, zasypiamy chwilę po 24, tylko po to by za 2 godziny zostać obudzonym przez nieubłagalny dźwięk budzika oznajmiającego, że czas wyruszać na podbój balijskiego wulkanu. Wciąż jeszcze w półśnie przeklinam samą siebie za tak niezrównoważone i amoralne pomysły, ale cóż - słowo się rzekło. Wulkan Batur jest jednym z najbardziej aktywnych wulkanów w Indonezji (małe erupcje co parę lat, ostatnia w 2000 roku) jednak to jego wyższy brat, Gunung Agung, spowodował pół wieku temu ogromne zniszczenia i śmierć ok. 2000 Balijczyków. O ile same warunki i długość trasy nie są zadaniem wymagającym wyjątkowo ponadprzeciętnej kondycji fizycznej, o tyle każdy krok w górę po 2 godzinach snu wydaje się być wyzwaniem przekraczającym moje możliwości. Po kilku walkach z usuwającymi się pod nogami kamieniami, pyłem wulkanicznym, a przede wszystkim z samą sobą około 6 rano docieram na szczyt. Jest zimno, mgła, chmury a obiecywanego widowiskowego wschodu słońca jak nie było tak nie ma. Niestety pogoda nam się dopisała i maleńkie z trudem przebijające się przez kłębiaste chmury słońce pozostawia pewien niedosyt.







Ale co tam, warto było. Po śniadaniu na szczycie składającym sie z pieczywa, słodyczy i gotowanych na parze wulkanicznej kurzych jajek udajemy sie na trekking wzdłuż krateru wulkanu. Powoli, wraz ze zmniejszaniem wysokości widoki stają się coraz piękniejsze. Chmury ustępują, a naszym oczom ukazuje się przepiękne jezioro Batur malowniczo położone w ogromnej kalderze. Gdzieś daleko w dole dostrzegamy czarne połacie wulkanicznej ziemi - ślady ostatniej erupcji. Balijczycy wciąż wierzą, że góry i wulkany są siedzibą bogów, zatem każdą najdrobniejszą reakcję wulkanu – wyrzucanie pyłów czy gazów – interpretują jako znak od bogów. Podczas wymagającej skupienia i uwagi wędrówki w dół, co chwila ktoś potyka się o wszechobecne róznej wielkości kamienie i ślizga na wulkanicznym pyle, ale ostatecznie udaje nam sie cało i bezpiecznie dotrzeć do podnóża góry.



W dolinie mijamy uprawy między innymi pomidorów – jest to najlepsze miejsce do uprawy warzyw na całym Bali z powodu niezwykle żyznej wulkanicznej gleby. Obok z zaciekawieniem obserwuję walkę kogutów, a w zasadzie chyba trening przygotowawczy. Walki kogutów na Bali są wciąż popularną, szeroko rozpowszechnioną rozrywką. Niegdyś był to ceremoniał religijny, dziś jest to jedynie forma hazardu - sposób na zarobienie wcale nie byle jakich pieniędzy – stawką wyjściową zakładów bywają sumy nawet kilkuset euro! Koguty mają przyczepione do nóg metalowe ostrza i od sprawnego manewrowania nimi podczas ataku na rywala zależy ich „być albo nie być”.


Z powrotem do Ubud zawozi nas kolejny niezmiernie sympatyczny, uśmiechnięty i niezwykle rozgadany Indonezyjczyk - choć tym razem wydaje nam się, że jednak trochę pomógł naturze: zastanawiamy się czy to zasługa otwartej butelki heinekena włożonej w miejsce na napoje między kierowcą a pasażerem czy też raczej coś jeszcze bardziej zielonego, bliższego naturze. Wierna - tyle że indonezyjska - kopia Laski z „Chłopaki nie płaczą”. Co chwila zagaduje nas i rozbawia najróżniejszymi lokalnymi historiami i anegdotami, czyniąc naszą podróż nie tylko wesołą, ale też ciekawą. Aby dodatkowo urozmaicić nam podróż powrotną do Ubud, Katon zabiera nas na plantację kawowo-kakaowo-owocową, gdzie po raz pierwszy w życiu kosztujemy owoc salak, znany również pod inną dzwięczną nazwą „oszpilna jadalna”, jak również karmimy.... nietoperze.


Jak się okazuje Indonezja jest trzecim na świecie eksporterem kawy. Najbardziej rozpowszechniona na Bali jest kopi bali, czyli zwykła, czarna, bardzo drobno mielona kawa, jednak moimi kofeino-teinowymi ulubieńcami zostają mocno energetyzująca kawa kakaowa oraz przecudownie słodka herbata imbirowa. Najdroższą natomiast tak na Bali, jak i na świecie jest tak zwana kopi luwak, a sposób jej otrzymywania conajmniej kontrowersyjny. Owoce kawy zjadane są przez zwierzę nazywane luwak, a następnie jak można się sprytnie domyśleć – wydalane. I te owe nadtrawione wydalone ziarna są oczyszczane, prażone i przetwarzane w tradycyjny sposób. No cóż wszędzie znajdą się koneserzy(dla zainteresowanych dodam że w Polsce istnieje firma zajmująca się importem kopi luwak). W drodze powrotnej zatrzymujemy się raz jeszcze na chwilę, by po raz ostatni zanurzyć się w niesamowicie zielonych polach ryżowych i uwiecznić balijskie piękno za pomocą naszych aparatów.


Już tylko kilka godzin przed nami i wylatujemy z Bali pierwszym porannym lotem do Singapuru. Jeszcze tylko kolejna opłata „turystyczna” tym razem z powodu opuszczania Bali; przepakowanie bagażu w za ciężkich walizkach (ponadstandardowe 4 kilo stało się jednak problematyczne dla indonezyjskich służb granicznych) oraz otrzymaniu i oddaniu kilku biurokratycznych świstków, siedzimy w czerwonych fotelach Air Asia.

Żegnaj Bali, w naszych snach i wspomnieniach na pewno nieraz będziemy do Ciebie wracali!

Więcej zdjęć na: https://picasaweb.google.com/100624869353532732172/Bali092011#

sobota, 20 sierpnia 2011

ROZKOSZE PODNIEBIENIA

Od kogoś z Was padło kiedyś pytanie, a co my tu jemy? Odpowiedź nie wprost: jemy dużo i namiętnie, a co? - to nie zawsze jestem w stanie powiedzieć i nazwać. Ogólnie Singapur to dla wielu kulinarny raj, można w nim znaleźć chyba wszystkie smaki Azji. W tutejszych food courtach (miejscowych jadłodajniach, można trochę to porównać z miejscami do jedzenia w polskich centrach handlowych typu Blue City, Arkadia czy Galeria Mokotów - kilka różnych rodzajów kuchni plus kilkadziesiąt stolików wokoło) różniących się głównie jakością i czystością, można zjeść naprawdę dobry i obfity obiad za 4-5 SGD (10-12 PLN).
W każdym foodcourcie znajdują się sekcje podzielone ze względu na kuchnię, np. chińska, koreańska, tajska, albo no na rodzaj potrawy jak zupy, woki, pierożki i inne naleśnikopodobne. Ja jestem zdecydowaną fanką kuchni hinduskiej, której niestety w food courtach raczej się nie uraczy. Wyprawa do restauracji to już konkretny wydatek, porównywany z najdroższymi knajpami w Warszawie. W domu gotujemy rzadko, bo 1) gorąco 2) drogo - w porównaniu do food courtów……chociaż zdarza się oczywiście i dowody będą poniżej. Ostatnio na tapecie mamy ziemniory czyli amerykańskie potatoes, bo lokalne są absolutnie niezjadliwe i gotują się 2 godziny. Także nie wiem czy to wypada się przyznawać, ale popełniłam w tym tygodniu kopytka:).
Największą tęsknotą, jak chyba każdego emigranta niezależnie od szerokości geograficznej jest chleb. Niestety tutaj żywimy się głównie pieczywem tostowym. Ok, tylu z ogółów, przejdźmy do szczegółów:

Niekwestionowanym faworytem jest zupa Tom Yam zakosztowana po raz pierwszy na malezyjskiej wyspie Tioman.


(dla Jarka zupa jest swego rodzaju bioindykatorem jakości kuchni – zamawia ją w prawie każdej knajpie i ocenia czy warto zamówić coś więcej…. Ja jestem zdecydowanie mniejszą entuzjastką, ale lubię, zwłaszcza w towarzystwie lokalnego tygrysa...)


Nasze number two to wszelkiego rodzaju stwory morskie, mniej lub bardziej przyjazne oku, ale zawsze cudowne dla podniebienia.


Malezyjskie kalamary


Indonezyjskie krewety na szaszłyku - Satay Prawn


Krewetki w sosie imbirowym z nutką trawy cytrynowej


Krab imieninowy (Black Pepper Crab - specjał singapurski)



No i jeszcze na zakończenie tematu owoców morza, kreweta w wersji domowej...


i...tymże oto skromnym posiłkiem witam zmęczonego mężczyznę po powrocie z pracy do domu......czasami:)


Kolejne pychoty wobec których nie można pozostać obojętnym to specjały kuchni indyjskiej, mój ukochany Palak Paneer


Shahi Paneer i inne Paneery (ser indyjski), przepyszne Naany, a poniżej ryba w sosie curry kokosowym, której nazwy nie pamiętam.








Ostatnio byliśmy w niezmiernie klimatycznej hinduskiej knajpie gdzie wzorcowo zamiast talerzy posiłek podawany jest na liściu bananowca...Ale nie asymilujemy należycie wszystkich lokalnych zwyczajów i hinduskie posiłki jemy wciąż przy użyciu sztućcow, a nie rączek.
BTW, osobiście uważam, że na warszawskim poletku Masala i Bollywood Lounge nie powinny mieć żadnych kompleksów











W food courtach najczęściej żywimy się w stoisku chińskim. Poniżej mój przykładowy zestawik za 4 dolarki:ryż, kawałek ryby i różne rodzaje warzyw


i jeden z zielonych domowych przysmaków China Chiye Sim (chwilowo w zastępstwie ukochanego szpinaku; pomysł ściągnięty żywcem z food court-u)


Z napitków non alkoholowych moim zdecydowanym faworytem jest sok arbuzowy.











Jak już jesteśmy w temacie owoców, to nie sposób wspomnieć o przepysznych i przesłodkich
ananasach, arbuzach, papajach, dragon fruitach. Wszystko oczywiście importowane, mistrzem tej kategorii zostanie chyba KIWI GOLD z Nowej Zelandii. Słodziuchne, żółciutkie, soczyste, nawitaminizowane po same brzegi.












Na zakończenie tego postu: filipiński ananas w doborowym australijskim towarzystwie. Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć smacznego i owocnego weekendu:)















sobota, 13 sierpnia 2011

Bintan, Indonezja

Dochodzą mnie tu słuchy zewsząd, że zaniedbuje żółte myśli, także biorę się w garść i nadrabiam zaległości. No to może szepnę słówko o naszym ostatnim wypadzie. W miniony wtorek świętowaliśmy Dzień Niepodległości w Singapurze, tzn. w zasadzie Singapur świętował, my zdecydowanie przyjęliśmy bierną postawę. Święto obchodzi się tutaj bardzo hucznie, organizowane są parady, pokazy sztucznych ogni, przedstawienia na temat historii Singapuru…wszędzie piszą (w gazetach), mówią (w telewizji), jak to cudownie jest być Singapurczykiem i jacy są z tego dumni. Trochę to wszystko lekką propagandą zalatuje, ale nie będę się rozpisywać, bo nie mnie jeszcze ktoś zinwiguluje. W każdym bądź razie dwie Singapurki z którymi rozmawiałam nigdy w życiu nie były na takiej paradzie i wcale nie poczuwają się specjalnie do jednoczenia w tym dniu z narodem.
Dla nas był to po prostu kolejny dzień do wykorzystania na kilkudniowy wypad . Tym razem ruszyliśmy do pobliskiej Indonezji a dokładnie na wyspę Bintan – bardzo popularne wypoczynkowe miejsce wśród Singapurczyków ze względu na odległość - tylko godzina drogi promem z Singapuru. Indonezja promuje Bintan jako drugą po Bali atrakcyjną turystyczną (BTW, na Bali ruszamy we wrześniu). Tym razem pogoda nas nie rozpieściła, dotarliśmy do naszego „kurortu” w strugach deszczu. Pierwszy raz od trzech miesięcy było mi zimno! na tyle, że chętnie bym przyodziała jakąś bluzę lub kurtkę, których oczywiście nie posiadałam. Parasole mniej lub bardziej spełniały swoją funkcję, bo przy tak intensywnych tropikalnych ulewach nawet specjalnie kupiony na takie okazje Jack Wolfskin musiał się złożyć:)










Nasz „kurort” składał się z kilku drewnianych domków, mniejszych, większych i bungalow-ów na wodzie. My wybraliśmy opcję najbardziej basic ze wszystkich basic, także mieliśmy chatkę może nie na kurzych, ale drewnianych nóżkach na wodzie. W środku ogromne łoże z cudnie brudnym i poprzedzieranym materacem, równie brudną i równie podziurawioną moskitierą szczegółów toalety oszczędzę plus towarzystwo na szczęście tylko mrówek, choć następnego dnia i jakiś większy owadodziad też się przypałętał.








No, ale widok z „tarasu”…bezcenny. Możliwość odczuwania prawie na własnej skórze przypływów i odpływów – równie bezcenna, zwłaszcza będąc w stanie wskazującym…:) Także korzystając z uroków pogody pierwszy dzień w zasadzie przesiedzieliśmy w knajpie kosztując lokalnej kuchni (średnia, za wyjątkiem cudownych świeżych soków owocowych), pijąc lokalny Bintang i grając w szachy. Tak, w szachy. Moja pierwsza rozgrywka od jakichś mniej więcej 20 lat, ale chyba ziarno, które zasiał dziadek Janek gdzieś tam w zakątkach mojego umysłu jednak przetrwało przez te wszystkie lata.











Następny dzień niestety również przywitał nas deszczem, także akcja knajpa została nieuchronnie powtórzona. W międzyczasie udało nam się gdzieś przedrzeć przez ogrodzenia „kurortu” i zakosztować trochę dzikości, ale niestety widok jest najczęściej zatrważający – śmieci, śmieci, śmieci wszędzie. Albo wywalają to wszystko do morza, albo śmiecą lokalsi, niestety wydaje się, że Azjaci są jeszcze wciąż na bakier z jakąkolwiek zieloną myślą.


Jest inaczej….Przebywanie na przykład w lokalnej knajpie również nasuwa białemu człowiekowi tysiące myśli i dylematów typu kura/jajko. Czy tacy np. Indonezyjczycy są nieogarnięci, bo są biedni i nie mają perspektyw czy też są biedni i nie mają perspektyw, bo są nieogarnięci? Zamówienie czegokolwiek w knajpie wiązało się z taką ilością papierologii, że spokojnie zmarnowano na nas z pół palmy, zakładając, że robi się papier z drzewa palmowego. Za każdym razem kelnerka musiała zapisać skrupulatnie na specjalnym wielkim arkuszu zamówienia to co chcemy (dodam, że to była samoobsługa więc i tak my podchodziliśmy do baru i mówiliśmy co chcemy) – każde zamówienia było zapisywane oddzielnie, skrupulatnie pełnymi nazwami bez żadnych skrótów, po czym dopiero się okazywało, że akurat tej konkretnej rzeczy nie ma (a nie było średnio mniej więcej połowy karty, o czym Pani nie poinformowała, tylko na każde moje zamówienia informowała, że AKURAT tego nie ma), także zabawa zaczynała się od nowa z nowym zamowieniem i nowym wieeeelkim arkuszem zamówienia (potem wpisanie do tego komputera co trwało kolejne X minut i kolejne papierorachunki). Ale trzeba podkreślić, że w zdecydowanej większości wszyscy są bardzo sympatyczni i uśmiechnięci.


Trzeciego dnia obudził nas z rana ryk motorynki czy innego bliżej dla mnie niezidentyfikowanego pojazdu. Na szczęście w końcu zaświeciło słońce zatem postanowiliśmy zrobić przedśniadaniowy spacer do wysepki na horyzoncie oddalonej około 300 m od naszego domku. Płycizna okrutna, nie zmoczyłam chyba nawet boczków:) także o pływaniu w ogóle nie było mowy, dlatego postanowiliśmy na resztę dnia przenieść się do siostrzanego, bardziej "wypaśnego" hotelu z basenem.



Drugi kurort był zdecydowanie większy, z różnymi innymi atrakcjami typu SPA, kitesurfing, restauracje, wypasione fury:) także rozpłaszczyliśmy się na basenie i zanurzyliśmy tak w wodzie, jak i w naszych lekturach.




(BTW jesteśmy chyba ostatnimi czytającymi w Singapurze:) wracając właśnie z Bintan metrem - a mamy około godzinę drogi z portu do nas - zauważyliśmy, że jesteśmy jedynymi osobami które coś czytają w "wersji tradycyjnej" otoczeni przez hordy Singapurów z ipadami, ipodami i wszelkimi innymi gadżetami, których nazw nie znam i pewnie nigdy nie będę znała. Ktoś cyniczny mógłby rzec a ile to tych drzew i papieru zmarnowano na te książki, no ale z takiej formy przyjemności nie jestem jednak w stanie zrezygnować).







Ostatnie słowa jakie usłyszałam na indonezyjskiej ziemi od pracownika straży granicznej było „JAK SIE MASZ?”(po polsku). Tak mnie zbił chłopak z tropu, że przez chwilę zapomniałam języka (polskiego) w gębie. Mój indonezyjski na razie ogranicza się do TARIMA KASIH (dziękuje), także po chwili zastanowienia jednak zdobyłam się na odpowiedź w poprawnej, choć podstawowej polszczyźnie:) Także Kochani nie taka ta nasza Polandia(po indonezyjsku) daleka i nieznana!











Więcej zdjęć:
https://picasaweb.google.com/100624869353532732172/BintanIndonezja609082011#5638708297452616642