piątek, 13 kwietnia 2012

Święta, święta i po świętach….

Kolejne nasze święta spędzone w tropikach miały niewiele wspólnego z tym do czego przywykliśmy świętując w Polsce. I to w zasadzie chyba z wyboru, nie przymusu, bo trzeba przyznać, że w sobotę była organizowana tradycyjna polska święcona w kościele, a w poprzednim tygodniu spotkanie świąteczne w ambasadzie… No nic, wierzę, że jeszcze przyjdzie nam świętować polsko-swojsko-tradycyjnie.







W piątek (w SG wolny od pracy jest Wielki Piątek) wybraliśmy się na wieczorną eksplorację Arab Quarter, znanego również jako Kampong Glam, dzielnicy zamieszkałej w czasach Raffles’a wyłącznie przez muzułmanów, niezwykle atrakcyjnej dla kupców z Malezji, Sumatry, Jawy i terenów dzisiejszego wschodniego Jemenu (stąd nazwa Arab Quarter) - dziś zlokalizowane są tu niezliczone knajpy, sklepy z wyrobami arabskiego rzemiosła, restauracje z kuchnią Bliskiego Wschodu. Tutaj znajduje się też największy meczet, o którym kiedyś już pisałam, centrum muzułmańskiej wiary w Singapurze.









Zaczynamy od poleconego przez kolegę (dzięki Witek:)- mam nadzieję, że Jarek przesłał Ci już zdjęcia) ZAM ZAM, którego specjalnością są murtabaki z 4 różnymi nadzieniami. Singapurski murtabak jest rodzajem naleśnika (podobnym do praty) z mielonym baranem/kurczakiem/wołowiną lub sardynkami – te ostatnie niestety się owego wieczoru skończyły, więc pozostało mi wygrzebywanie "jadalnych" części z Jarka murtabaka. Do placka podawany jest pikatny sos curry i sałatka z lokalnych ogórków. Wszystko oczywiście halal – czyli dopuszczalne do jedzenia zgodnie z prawem islamskim.




Knajpa jak najbardziej lokalna, bez śladu Białasa czy innego zagubionego turysty:), za to z Koranem na ścianie jak wyżej.




Kolejnym naszym jedzeniowym przystankiem staje się malutka knajpka, o niezapamiętanej nazwie, na rogu Arab & Baghdad Street - tym razem zamawiamy dobrze znane i wytęsknione specjały jak humus, sałatka grecka, grillowany ser kozi i doskonały chlebek libański. Problem z Singapurem jest taki, że tu nie da się nie jeść: najlepsze kuchnie świata w pigułce i chyba każde, nawet najbardziej wybredne podniebienie staje się kulinarnym hedonistą, po czym mam nadzieję pozostaną tylko wspomnienia, a nie zbędne kilogramy. Rozpustę brzucha i ducha kończymy arbuzowo - miętowym sziszowaniem.


Następnego dnia po przedpołudniowych „świątecznych” czynnościach typu pływanie na basenie i TomYam w food-courcie:), udajemy się do ArtScience Museum na wystawę o Titanicu z okazji 100-letniej rocznicy wypłynięcia statku w pierwszy i ostatni rejs transatlantycki. Wystawa jest ogromna i zapiera dech w piersiach - wierne rekonstrukcje kabin pierwszej i trzeciej klasy, niesamowite pięknie rzeźbione schody (grające jedną z pierwszoplanowych ról w filmie Camerona), idealnie odtworzona kotłownia czy promenada otulona gwiaździstym niebem dają wyobrażenie jak niesamowicie piękne i ekskluzywne było życie na statku. Dziś bilet na pierwsza klasę kosztowałby w przeliczeniu bagatela jakieś 50 000 dolarów amerykańskich! Przy wejściu na wystawę otrzymuje się replikę karty pokładowej jednego z pasażerów Titanica, a na koniec można sprawdzić jak łaskawy okazał się dla danej osoby los. Ja okazuje się być 19 - letnią pasażerka II klasy uciekającą za Atlantyk z 20 lat starszym, byłym pracodawcą, zostawiającym dla mnie swoją żoną i dzieci; Jarek natomiast podróżuje w III klasie w ciele 14-letniej libańskiej dziewczynki:). Na szczęście okazuje się, że oboje przeżywamy. Niestety na wystawie nie można było robić zdjęć, ale polecam krótki film na http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=_Vs-j2z3FYU#!
Poza Titanicem obejrzeliśmy też bardzo przyjemną i ciekawą wystawę o Warholu, ale nie będę zanudzać publicznie.







No ale wisienką na torcie sobotniego wypadu w miasto zdecydowanie była wizyta w Altitude Bar mieszczącego się na 63 piętrze budynku One Raffles Place, uważanego za najlepszy punkt widokowy w Singapurze…i nie będę się kłócić, że jest inaczej….
Mimo, że widoczność nie była może najlepsza (padało intensywnie przez kilka ostatnich godzin), to i tak panorama 360 tego maleńkiego, ale jakże zurbanizowanego państwa-miasta powala na kolana (nie jestem ekspertem w robieniu zdjęć nocnych, zwłaszcza bez statywu, dlatego polecam zdjęcia na http://www.1-altitude.com/#gallery_bar).







Ponieważ imprezowanie w Altitude dość szybko może pozbawić wszelkich oszczędności, po dokładnym obejrzeniu miasta i wypiciu piwa (małego a jakże, wliczonego w cenę 30dolarowego biletu wstępu, ałłł:) kontynuujemy wieczór 63 piętra niżej w RedDotBrewer House na Boat Quay.


Z tradycji - piwko pszeniczne, z nowości - piwo zielone ze spiruliną – algą mającą bezcenny wpływ na ludzki organizm, cerę, wzmacniającą mechanizmy obronne oraz zgodnie z informacją w menu pomagającą zwalczyć wirusa HIV??!!! nie życzę żadnemu z klientów żeby ta informacja była dla niego przydatna.

A że jak wiadomo po piwie chce się jeść i to niekoniecznie zdrowo, wciągamy cudownie kaloryczne, zapakowane w tradycyjna „gazetę” chipsy u Smiths’a. Azjatycka kuchnia super, ale człowiek musi czasem dowalić sobie coś okrutnie tłustego, niezdrowego rodem w Wysp Brytyjskich.



Jeszcze mały drink w drodze powrotnej i czas do domu….